Monday, April 19, 2010

Great Ocean Road - Surfcoast Highway, 16.02.2010

Na Great Ocean Road wjechaliśmy w okolicach miejscowości Peterborough, czyli ok.25 km od Warrnambool, w którym ta słynna droga bierze swój początek. Po kilku minutach jazdy ujrzeliśmy pierwszy zjazd na punkt widokowy. I wtedy właśnie oczom naszym ukazał się niezwykły widok - ogromne skaliste urwiska, stromo schodzące do oceanu. Niektóre skały stały niczym majestatyczne samotne kolumny w odległości kilkuset metrów od linii brzegu. Czas jakby się zatrzymał, wiatr świstał w uszach, fale z łoskotem uderzały o piaskowe ściany. Pogoda była idealna- bezchmurne prawie niebo i słońce w pełni. I na tym tle żółto pomarańczowe skały i lazur wody. Przez chwile wydawać się może, że to tylko makieta, że to podkolorowane zdjęcie... I chyba dopiero przy drugim punkcie widokowym, gdzie ze skał uformowany został łuk, pod który można wejść, którego można dotknąć, dopiero ta bliskość natury uświadamia, że to wszystko jest prawdziwe, namacalne! Naprawdę trudno w to wierzyć.

Krajobraz podczas trasy Great Ocean Road zmieniał się co kilkanaście kilometrów. Pustkowia z rzadką roślinnością, czerwoną ziemią i skalistymi urwiskami przeradzały się w bujne lasy eukaliptusowe, pomiędzy którymi prześwitywały promienie słońca.

Podczas jazdy krętymi drogami Parku Narodowego Port Campbell natrafiliśmy na parkujące na poboczu samochody, których pasażerowie chodzili pomiędzy drzewami z zadartymi do góry głowami. Postanowiliśmy sprawdzić, dlaczego!? Po kilku sekundach wpatrywania się w drzewa, ujrzeliśmy małe zwinięte w kłębek misie Koala. Pierwszy raz zobaczyliśmy dzikie misie. Spały przyklejone do eukaliptusowych gałęzi. Niektóre drapały się w noski, przeciągały... żaden niestety nie opuścił swojego miejsca na drzewie. Pozostało nam podziwiać je z zadartą do góry głową! :)


Po opuszczeniu zagajników eukaliptusowych przebywaliśmy kolejne kilometry malowniczej Great Ocean Road. Jak się dowiedzieliśmy później, jest ona największym na świecie pomnikiem ofiar wojny. Droga została zbudowana po I wojnie światowej przez żołnierzy, którzy wrócili z wojny w hołdzie ich poległym kolegom. Budowa drogi zajęła aż 16 lat. Efekt jest doprawdy imponujący. Trasa momentami prosta, momentami wijąca się niczym wąż na styku morza i lądu. I te zapierające dech w piersi widoki fal i skał. To trzeba zobaczyć!


Zapomniałam dodać, że nie mogłam nie spróbować swoich sił za kierownicą!! :) I oczywiście przypadł mi najbardziej kręty kawałek drogi. Nasz samochodzik ledwo dyszał, ale daliśmy radę!! :) Bardzo fajnym i pomocnym pomysłem są znaki informujące, jaka prędkością najlepiej pokonywać kolejne zakręty :) Jak na zdjęciu powyżej.

Po drodze mieliśmy okazję oglądać wszelakiego rodzaju cuda natury. Od zwykłych klifów, mniej lub bardziej stromych, poprzez skaliste łuki, bramy, gigantyczne stopnie...


Punktem kulminacyjnym było miejsce zwane "12 Apostołów" (ang. The Twelve Apostles). Jest to grupa wapiennych kolumn wyłaniających się z morza, stanowiących część parku narodowego Port Campbell. Powstały one w wyniku erozji piaskowca i mają różną grubość i wysokość. Tak jak każdy chyba odwiedzający to miejsce turysta, staraliśmy się policzyć skały i potwierdzić ich liczbę. Niestety, pomimo iż nazwa na to wskazuje, kolumn wcale nie jest 12. Została ona zainspirowana tym, że kolumny stoją blisko siebie. Ciągły proces erozji powoduje, że skały są cały czas podmywane i część z nich uległa niestety zawaleniu. Dla potwierdzenia tej teorii, 2 lipca 2005 na oczach wielu turystów zawaliła się mająca prawie 50 metrów wysokości skalna bryła, pozostawiając już tylko 8 kolumn stojących. Pierwsza nazwa Dwunastu Apostołów brzmiała maciora i świnki (ang. the sow and piglets), ale uznano, że nie jest ona wystarczająco majestatyczna.

 

Zdjęciom nie było końca! Każde ujęcie wyjątkowe, każdy drobiazg chciałoby się uwiecznić.

Klify i kolumny można również oglądać z lotu ptaka. Można skorzystać z proponowanych lotów helikopterem. Podobno wrażenia są jeszcze bardziej niezwykle! My jednak zdecydowaliśmy się na spacer wzdłuż klifów.

A tutaj należy szczególnie uważać na przydrożnych tubylców, pełzających pomiędzy krzakami. Mowa oczywiście o wężach! Zaleca się trzymanie wyznaczonych tras i nie zbaczanie z nich pod żadnym pozorem. A jeśli już napotka się gada, należy przede wszystkim zachować spokój i opanowanie.. Nie wiem, czy jest to łatwe do zrobienia w sytuacji owego spotkania oko w oko, na szczęście nie mieliśmy okazji się o tym przekonać.


Poza tym na całej trasie trzeba uważać, gdyż klify cały czas są podmywane przez wodę i niestabilne. W każdej chwili może dojść do zawalenia się.Tak jak doszło do tego niespodziewanie w 2005 roku, kiedy jedna z kolumn runęła.


Świadomi wszelkich zagrożeń,  troszkę wbrew nim, ze spokojem, z oczami szeroko otwartymi napawaliśmy się pięknymi widokami. i wdychaliśmy morskie powietrze. Troszkę skoków a'la Kropla też było!!! A co!? Jak szaleć, to szaleć!



Po opuszczeniu 12 Apostołów udaliśmy się w kierunku Apollo Bay. Największej chyba i najbardziej znanej plaży na trasie Great Ocean Road.


Maciek skorzystał z kąpieli w morzu, a ja delektowałam się zachodzącym słońcem.
Przy okazji dowiedziałam się, ze moje zguby aparatowo-muszelkowe czekają na mnie w motelu w Colac. Pozostało tylko namówić Maćka do zmiany planów i jazdy do Melbourne troszkę bardziej okrężną droga, przez Colac właśnie. Nie było to łatwe zadanie, ale udało się. Zasiadłam wiec za kierownice (to był jeden z warunków powrotu tam..) i pomknęłam na przełaj poprzez lasy i pola po cenne skarby ukradzione potajemnie z rafy koralowej na Whitsunday. Myślę, ze moja radość z ich odebrania, tryskająca z twarzy przez kolejne godziny jazdy do Melbourne całkowicie przekonała Macka co do słuszności tej decyzji. I wtedy ja tez zdałam sobie sprawę, jak w obliczu nieograniczonych cudów natury i pięknych krajobrazów,  zupełnie malutkie rzeczy potrafią cieszyć :)

Południowa Australia zaskoczyła nas jeszcze czymś bardzo pomysłowym -  mianowicie skrzynkami pocztowymi umieszczonymi przy domach, przy bramach wjazdowych do posesji. Tylko niewiele spośród nich było "normalnych", w kształcie znanej nam z filmów amerykańskiej skrzyneczki. W większości przypadków pomysłowość ludzka nie znała granic. Beczki, bańki po mleku, pudełka po jakimś sprzęcie domowym, drewniane skrzynki, itp. Jak dla mnie najbardziej oryginalnym pomysłem była mikrofalówka! Serio serio. Stara, zużyta kuchenka mikrofalowa stała wbita na pal nieopodal drogi dojazdowej do posesji. Niezwykłe australijskie poczucie humoru i brak jakiegokolwiek przejmowania się estetyką szczegółów. Aczkolwiek, jak dla mnie taka różnorodność i pomysłowość była bardziej urocza niż te same standardowe skrzynki u każdego.

Po całym dniu wrażeń, zmęczeni i upojeni widokami, jechaliśmy na wschód. Wielka czerwona kula słońca została za nami, a przed nami wyrastało majestatyczne Melbourne. Miasto, w którym zakochaliśmy się już w momencie przekraczania jego bram.

--------------------------------------------
Wiecej fotek w naszej Galerii online: Galeria Kropli i Matt'a