Sunday, August 29, 2010

Przedostatni dzień w Sydney - Glebe, Północne Sydney, Bondi Beach i kolacja z "Królową Victorią" na The Rocks, 19.02.2010

Dzisiejszy, nasz przedostatni dzień w Australii w pełni należał do Sydney. Na początek wybraliśmy się ponownie do dzielnicy Glebe, tym razem na śniadanie. W świetle dziennym przedmieścia Sydney nabierają zupełnie nowego, specyficznego charakteru. Niskie, w większości drewniane domki, z balkonami ozdobionymi metalowymi barierkami o przedziwnych, fantazyjnych ażurowych "esach-floresach", niczym papierowe wycinanki albo łowickie wzory. A wszystko otulone bujną zielenią, dzikimi pnączami najróżniejszych drzew i krzewów. Z drugiej strony lekko zaniedbane, z wyraźnymi śladami kilkudziesięcioletniej historii. Miejscami obdrapanie, przygaszone... W każdym razie zupełne przeciwieństwo nowoczesnego i szklanego City.


A i zapomniałabym - oto swojski szyld, który bardzo miło zobaczyć na drugim końcu świata!


Po porannym croissancie i kawce w lokalnej kawiarni, pomknęliśmy do Centrum. I tutaj chcąc niechcąc wjechaliśmy na ulicę prowadzącą wprost na Harbour Bridge. Jak już się na taką trasę wjedzie, to potem jedyne wyjście to przejechać most i zwiedzić Północne Sydney. 
Przyznaję, że most jest ogromy i robi niesamowite wrażenie od środka. Masywne pylony, przytłaczająca metalowa konstrukcja, prawdziwy kolos! Na jednym ze zdjęć widać ludzi wspinających się na szczyt mostu.

Harbour Bridge ma chyba cztery pasy ruchu w jedną i w drugą stronę. Oczywiście przejazd przez niego jest płatny, i bardzo łatwo nie znając miasta, wjechać na niego, a nawrotka możliwa jest dopiero po drugiej stronie zatoki. Mieliśmy to "niebywałe" szczęście" i tego dnia chyba około trzy razy wylądowaliśmy na moście... więc poznaliśmy go dosyć dokładnie :) I przy okazji zasmakowaliśmy północnej części miasta. Stąd oczywiście rozpościera się fantastyczny widok na port, zatokę, Operę i budynki City. A dookoła wszędobylskie mewy.... i turyści! :) Kilka skoków Kropli to już tradycja!

Pólnocna część miasta jest bardzo podobna do samego centrum. Przedmieścia pełne jednorodzinnych domków, z ogrodami, balkonami, tarasami, a do tego soczyście zielono wokół. Z pewnością bardzo przyjemnie jest tutaj mieszkać. Ale cóż, niektórzy szczęściarze już za dwa dni poczują chłodny powiew znad Irlandzkiego Morza. I może nawet poczują śnieg pod nogami :)))) Tymczasem jedziemy dalej w gorącym słońcu i z letnim, ciepłym wiatrem we włosach!

Następny przystanek - Bondi Beach, największa i najbardziej chyba ekskluzywna plaża w Sydney, gdzie poza Irlandczykami :P wypoczywa po pracy i podczas weekendów prawie całe Sydney! To tutaj na wysokich falach szaleją windsurfingowcy, po brzegu spacerują rozpaleni przystojniacy i dziewczyny niejednokrotnie prezentujące się w stroju toples. Jednym słowem - nawet bez słońca panuje tutaj wybitnie gorąca atmosfera! 


Wygrzaliśmy się na plaży, posmakowaliśmy kąpieli w wielkich falach, widzieliśmy kilka próbnych akcji ratunkowych :) Niestety tym razem nie spróbowaliśmy szaleństw windsurfingowych :((( Może przy innej okazji. Zaś na obiado-kolację wybraliśmy dzielnicę The Rocks. Najstarsza część miasta, mieszcząca się tuż przy porcie, która przypomina troszkę ulice Glebe, z tym wyjątkiem, że jest bardziej zadbana i pełna turystycznych atrakcji, eleganckich restauracji i sklepów z pamiątkami. Mieliśmy podwójne szczęście, bo tego dnia po pierwsze - do portu przybiła "Królowa Victoria", luksusowy, gigantyczny statek pasażerski, a po drugie - trafiliśmy na market, na którym poza różnorakim jedzonkiem można było nabyć rzeczy dziwne i dziwaczne rękodzieła, tudzież wyroby rzemieślnicze. Niestety pośród królującego tu kiczu, bardzo niewiele było naprawdę unikatowych produktów. Nam najbardziej przypadły do gustu szaszłyki z owoców morza! :) Mniam, place lizać! Na konkretniejsze jedzonko tym razem wybraliśmy się do .... włoskiej restauracji, gdzie ponownie królowały na naszych talerzach owoce morza w wydaniu spaghetti.



A na zakończenie dnia, jako że to już ostatni wieczór w Krainie Oz, przespacerowaliśmy się wzdłuż wybrzeża. Opera i "Królowa Victoria" cudownie wyglądały w świetle zachodzącego słońca. I w końcu zobaczyliśmy, że nawet troszkę się opaliliśmy! :)

I tak minął nasz przedostatni dzień, a ostatni wieczór w Sydney. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia, jakim cudem to tak szybko minęło... Trzy tygodnie w mgnieniu oka... ech.

Ostatni poranek nadchodził wielkimi krokami, a potem jeszcze tylko... 24 godzin lotu i witaj Europo! :)

cdn.


Friday, August 27, 2010

Ostanie chwile na Czerwonym Lądzie - kolacja na Glebe, Sydney. 18.02.2010

Sydney przywitało nas uroczym słonecznym i ciepłym popołudniem. Widoki z samolotu na rozległe miasto zapierały dech w piersi. Samolot krążył dosyć długo tuż nad cienką warstwą chmur, przez które prześwitywały małe pudelka domów, plamy pól, łąk, wijące się koryta zatok i rzek. A na horyzoncie bezkresne morze. Lotnisko w Sydney mieści się tuż przy brzegu, więc ponownie mieliśmy okazję lądować niczym na wodzie. Samolot zbliżał się do pasa startowego wzdłuż skalistego wybrzeża, a tuz pod nim lekko kołysała się woda. 

Tym razem wizyta w Sydney zrodziła mieszane uczucia - radość mieszała się z malutkim smutkiem. To ostatnie dwa dni w Krainie Oz. Uśmiech na twarzy i lekko zakręcona łezka w oku. 

Mimo wszytko znów spotkało nas kilka przygód i niespodzianek. Pierwsza z nich już na lotnisku :) Nie, nie, nie zgubił się nasz bagaż (dzięki Bogu!), wylądowaliśmy szczęśliwie :) Niestety problemy zaczęły się w wypożyczalni samochodowej. Pani mająca wydać nam autko była wyjątkową "służbistką" (inaczej nazwać tego nie umiem) i stwierdziła (co oczywiście było prawdą), że po pierwsze nasze "europejskie" prawa jazdy nie są ważne w Australii, a już na pewno nie polskie bezterminowe prawo jazdy. (Bo przecież prawa jazy w większości krajów są terminowe.)Więc poprosiła o międzynarodowe. I tutaj znów problem. Maciek oczywiście takowe miał, ale... z datą ważności upływającą jakieś 5 lat temu :))))))))))))))))) Czyż nie urocza sytuacja!? Więc jak to mawia się w kosmosie: " Houston, mamy problem" :( Dobre kilkadziesiąt minut trwała dyskusja, żeby wydano nam samochód. Ani za pierwszym razem tutaj, ani w Melbourne nie mieliśmy takiego problemu. Tzn. jeździliśmy na nieważnych prawach jazdy, ale na własną odpowiedzialność! Jakby zatrzymała nas policja, mielibyśmy zapewne jeszcze większy problem :P Tak więc po długiej dyskusji, na własną odpowiedzialność i ryzyko dostaliśmy kluczyki. Uff... Wpakowaliśmy nasze ogromne (największe to oczywiście kropelkowe) manatki do malutkiego bagażnika i pomknęliśmy znanymi już nam ulicami w kierunku zachodniego Sydney. 

Tym razem naszą noclegownią, szczęśliwie znalezioną dwa dni wcześniej był hostel w dzielnicy Rozelle, o nazwie Balmain Backpacer. Mieścił się w wąskiej kamienicy, prawie na przedmieściach Sydney. Przydzielono nam malutki, wąziutki pokoik na poddaszu, w którym prawie całą przestrzeń zajmowało łóżko, obok niego półka, za którą okienko na świat! :) Na szczęście była klima w postaci - wiatraka!! :) bez tego chyba byśmy się tam udusili. :P Po zakwaterowaniu, odświeżeniu, wyruszyliśmy na wieczorny podbój miasta. 

Słyszałam i czytałam w różnych przewodnikach i poradnikach, że jedną z najprzyjemniejszych części Sydney, w których toczy się huczne wieczorne życie knajpkowo-restauracyjno-imprezowe jest dzielnica Glebe. W związku z tym, że było to "rzut beretem" od naszej obecnej noclegowni, postanowiliśmy się tam wybrać. I muszę przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Zupełnie nie mogliśmy się zdecydować, którą knajpkę wybrać. Turecką, włoską, tajską, chińską, indyjską,  japońską, a może polską??? Kuchnie całego świata na przestrzeni kilku przecznic, coś niesamowitego!  Chyba z godzinę chodziliśmy od jednej do drugiej, studiując cierpliwie menu każdej. Tymczasem w brzuchu kiszki marsza coraz głośniej grały, więc ostatecznie padło na meksykańską restaurację. MMMMMMMM....niammmmm! Pysznościom nie było końca. Nie wymienię nazw potraw, ale były one niczym niebo dla podniebienia. Miód malinka i w ogóle! :)))) Na samą myśl nawet teraz leci mi  ślinka.  Prawdziwie meksykańskie potrawki, ze szczyptą pikanterii, z chrupiącymi nachos, sosem salso-podobnym, z papryczkami piri i jalapenos... wyśmienite! I do tego oczywiście DESPEADOS!! :) Piwko z dodatkiem tequili!

Po zgaszeniu głodu, jeszcze wieczorny spacer po uroczym Glebe. Zlokalizowane jest ono na lekkim wzgórzu względem centrum Sydney, w związku z czym wiele uliczek kończy niezwykły widok nocnego oświetlonego city. Migoczące miasto , które chyba nigdy nie śpi... 

Z zachodniego Glebe przejechaliśmy głównymi ulicami miasta, zatrzymaliśmy się na kilka chwil pod bajecznie oświetloną Operą, spod której widok rozpościerał się na masywny i mieniący się milionami światełek Harbour Bridge. A po drugiej stronie żarzący się różnymi odcieniami elektrycznego oświetlenia, szklany świat drapaczy chmur. Wokół tłumy ludzi, na ulicach i w restauracjach gwarno i duszno. Głośne rozmowy, dyskusje, śpiewy... Gdzieś przy barze ktoś próbuje sił w tanecznym kroku, śmiech, radość, beztroska lekkość bytu... trwająca zapewne do poranka, który to przynosi lekkie zawroty głowy... :)

Po godzinnym szwendaniu się po mieście wróciliśmy na nasz strych. Pomimo ciasnoty i duchoty, bardzo szybko usnęliśmy w objęciach Morfeusza.

Dobranoc.

PS. Zdjęcia prześlę o poranku.