Saturday, February 27, 2010

Whitsunday Paradise: Przybywamy, 12.02.2010

Długo zastanawiałam się, w jaki sposób opisać nasza wyprawę do Whitsunday Paradise i wszelkie pomysły wydawały mi się niewystarczające i ubogie. Bo jak opisać coś, czego po prostu opisać się nie da? Słów brakuje, język pisany wydaje się być tak mało atrakcyjny i jakiś taki koślawy. Nie napisze poematu, ani pieśni, nie stworzę wiersza ani baśni. Prawdę mówiąc liczę na Wasza dziecięcą wyobraźnię, nie stłamszoną żadnymi niedowierzaniami! :) Odegra ona teraz główną role w mojej opowieści!

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, a może za nawet jeszcze dalej, tam gdzie słońce spotyka się z morzem, gdzie łagodnie wiele wiatr, a deszczyk lekko orzeźwia twarz i ciało, właśnie tam, gdzie mieszkają najgroźniejsze krokodyle, gdzie pływają śmiercionośne meduzy, gdzie mrówki i jaszczury beztrosko chadzają po plaży, a mewy królują w przestworzach, gdzie rozsiane po horyzont wyspy duże i małe, gdzie chodzi się do góry nogami, i lata się zapewne łatwiej, chociażby w wyobraźni,  bo jakby tak lżej i swobodniej, na pewno cieplej, goręcej! Właśnie tu, pod powierzchnią turkusowego obrusu wody, na przestrzeni ponad 300 000 km2 dokonał się najprawdziwszy cud stworzenia. Oto przed 18 milionami lat zaczęła rodzić się największa na świecie rafa koralowa, widoczna jak się okazuje - nawet z kosmosu (jako biała smuga na tle błękitnego oceanu). I rozwija się, rośnie, nawarstwia, żyje. Łodzią niewielką, niczym zaczarowaną dorożką przenosimy się w świat podwodnych tęczy i kształtów baśniowych, zniewalających.

Późnym popołudniem, dnia 13 -tego naszej wyprawy wylądowaliśmy na lotnisku Proserpine, którego pełna nazwa brzmi: Whitsunday Coast Airport. Lotnisko bardzo malutkie, z palmami tuż przy pasie startowym i kolorową tablicą witającą przybywających na Whitsunday. Świat niczym z drugiej strony lustra, prawdziwa Kraina Czarów.

 
 

Tylko dlaczego tyle chmur na niebie się wlecze, i woda na ziemi gdzieniegdzie prawie po kostki... Upalnie i cieplutko, milutko, to prawda. Ale gdzie podziało się słonko? Niespodziewanie w autobusie, który wiózł nas w kierunku bajkowego wybrzeża pada pytanie: "- Co Wy tu robicie o tej porze roku? Czy nikt Wam nie powiedział, że teraz jest pora deszczowa i prawie codziennie pada i pada i pada... i końca nie widać? Drogi zalane, na polach woda stoi, a w przydrożnych kanałach czyhają krokodyle..." Zatem - co my tu robimy? Miny nam zrzedły, lęku dreszcze przeszyły ciało, nastała chwila milczenia... I wnet uśmiech na twarzy kierowcy, "- Spokojnie, będzie dobrze. Na Whitisunday inaczej być nie może!" Lekka radość połączona z niepewnością, ale jedziemy dalej, a po drodze kangury witają nas z oddali. Jedziemy przed siebie, a za nami zostaje zachodzące słońce.

Rafa żyje własnym życiem. Niczym wielki organizm złożony z maleńkich cząstek, oddycha, porusza się, wraz z morzem faluje, żywi się tym, co blisko podpłynie, drga, pulsuje, jak serce bez końca w swoim tempie bije. Ukrywa swe skarby w ciemnościach podwodnych, im głębiej tym piękniej, tym bardziej tajemnie. Korale wielobarwne, z dziurkami, wypustkami, powyginane, poskręcane, pofałdowane i chropowate. Aż chciałoby się dotknąć, poczuć pod opuszkami palców.

Wiele ciekawych historii podczas drogi opowiadał nasz kierowca. Ale nie sposób niestety ich wszystkich spamiętać. Było kilka słów o hodowanej tutaj trzcinie cukrowej i o tym, jak spalane odpady sprzedaje się do Arabii Saudyjskiej za grube pieniądze, o polach kawy, o iście australijskim aromacie, o krokodylach w przydrożnych rzeczkach, o powodziach, które powodują paraliż całej okolicy, odcięcie miasteczek od świata, zamknięcie lotniska, zalanych na ponad kilka metrów drogach (tak bywa właśnie w lutym... :P). I o tym, które wyspy najlepiej odwiedzić, gdzie przyrządzają najlepiej kangury na obiad, o meduzach, które potrafią na poważnie poparzyć, itd. Dużo interesujących i przydatnych historyjek, dzięki którym godzina drogi upłynęła niczym mrugniecie oka. Dotarliśmy do Airlie Beach. Przed nami upalna, gwieździsta noc, a jutro z rana podróż do krainy skarbów.

Przyszła noc, zapaliła gwiazd rój. Ciemność otuliła głębiny. Odpoczynek i praca. W obecnej fazie rozwoju rafy, która trwa już od 8 tysięcy lat, budowane są nowe warstwy na "starych" fundamentach.  "Żyjące skały" zbudowane są z tysięcy żyjątek głównie polipów, a także innych organizmów rafotwórczych m.in. mszywiołów, mięczaków, otwornic i glonów, które kreują podwodny wał lub grzbiet. Polipy tworzą szkielety wapienne, które można łatwo oddzielić od reszty ciała zwierzęcia. Podczas rozmnażania polipów, rafa rozrasta się wszerz i w górę. Polipy połączone są ze sobą przy pomocy powrozu z żywych tkanek, co przyczynia się do wzmocnienia struktury. Wodorosty wapienne, które wyglądają jak czerwone kłębki waty, są ważnymi elementami tworzącymi rafę. Produkują one wapień, który umacnia rafę. Inne wodorosty żyjące właściwie na zboczu rafy, wytwarzają pewien rodzaj "zaprawy murarskiej". W ten sposób wspólnota tworzy potężną strukturę, na której tylko na nielicznych niezamieszkanych częściach szkieletów wapiennych żyją koralowce. Każdy gatunek koralowca ma własny wzorzec wzrostu, dlatego właśnie spotykana jest taka różnorodność form – od pagórków, płyt i dużych tafli, po powierzchnie, konary i struktury w formie rogów.


Statek spokojnie czekał w porcie. Na niezmąconej tafli wody, biała skorupka, która miała ponieść nas ponad to, co może stworzyć ludzka wyobraźnia.

CDN.

Wednesday, February 24, 2010

Australijski świat przyrody, część 2: Brisbane, 10.02.2010

Zachwyt bujnością i egzotycznością australijskiej fauny i flory nie ma końca. Każdy dzień przynosi jakieś zaskoczenie, nowe odkrycie albo ponowne zauroczenie. Wszystko za sprawą zupełnie nowych kształtów, zapachów, dźwięków, tak rożnych od europejskiego zgiełku. Coraz bardziej odczuwamy, ze jesteśmy na zupełnie obcym, nieznanym lądzie.
 
  
  

Kraina Oz jawiła się nam do tej pory jako raczej pustynna, jałowa i uboga ziemia, wypalona słońcem. Kępy traw, pojedyncze drzewa na horyzoncie, mało cienia. Nie jest to obraz sprzeczny z rzeczywistością, ale  rzekłabym - niepełny i wybiórczy. Centralna cześć kontynentu, zwana "outback-iem", w przeważającej części jest skalistą, czerwoną pustynią z niewielką ilością roślinności i dosyć ubogim krajobrazem. Tę część zostawiliśmy sobie do zwiedzenia na następny raz :) Dlatego żadnych zdjęć niestety póki co nie zaprezentujemy. Aczkolwiek mały przedsmak tego klimatu i atmosfery mieliśmy podczas podroży drogą "Great Ocean Road", na południu kraju, w okolicach Melbourne. Ale to już temat osobnej opowieści :) Tymczasem zostańmy w nadbrzeżnym, wschodnim pasie australijskiej, życiodajnej zieleni.


O lasach deszczowych już opowiadałam. Jak się później dowiedziałam, w Oueensland znajdują się jedne z najstarszych lasów deszczowych na świecie, liczące ok. 130 milionów lat! Świadomość ta wywołuje dziwne uczucie nierealności i wręcz baśniowości podczas przebywania w miejscach, które pamiętają czasy sprzed istnienia człowieka. Drzewa nadal  żyją, źródła i wodospady nadal eksplodują krystaliczną wodą, skały trwają, jakby zaklęte na wieki,  małe, prawie niewidzialne stworzenia krzątają się pośród gałęzi i liści.
Tak niedawno poznany kraj, a jakże stary, z dziewiczymi lasami, niezwykłymi, niespotykanymi nigdzie indziej odmianami roślin i zwierząt. Zadziwiający jest fakt, ze przetrwał w tej postaci do dziś dnia. W takich chwilach zaczynam rozumieć australijską obsesję sprawdzania przywożonych na jej terytorium materiałów, głównie drewnianych, które mogłyby w jakiś sposób zachwiać naturalna równowagę i odmienność tutejszej flory i fauny. Może właśnie dzięki temu, ze Australia jest ogromną wyspą, możemy dziś przytulać i obserwować na drzewach misie koala, karmić i zaprzyjaźniać się z kangurami, podglądać chrapiące wombaty, zaczepiać dumnie kroczące emu, napawać się  widokiem lasów eukaliptusowych, ogromnych palm i kaktusów i czuć grozę przed najbardziej jadowitymi na świecie pająkami  i najgroźniejszymi krokodylami. A także podziwiać na własne oczy najpiękniejsze podwodne rafy koralowe :) Ironią losu jest fakt, ze przez miliony lat ów ekosystem funkcjonował prawidłowo i bez problemów, zaś przez zaledwie 2000 lat ludzkiej działalności (co stanowi raptem kroplę w dziejach kontynentu) doprowadzamy do tak drastycznych i nieodwracalnych zmian klimatycznych. Ich wynikiem jest narażenie dużej części naturalnego bogactwa, nie tylko zresztą Australii, na wyginiecie. Aż strach pomyśleć, że jesteśmy zdolni sprawić, iż jeszcze w tym wieku  możemy być świadkami obumarcia rafy koralowej i wielu gatunków ryb i morskich stworzeń. Rodzi to pytanie: w imię czego? wygody? luksusu? pośpiechu i ludzkiej zachłanności?... Cóż za próżność i brak odpowiedzialności. Nie chcę być obłudna, sama też przyczyniam się do tego niszczenia.  Ale myślę, że człowiek nie zdaje sobie sprawy, co niszczy, dopóki nie zobaczy tego na własne oczy. Pierwszy raz w życiu miałam okazje ujrzeć rafy koralowe i lasy deszczowe, i świadomość, że kiedyś może ich po prostu nie być, budzi ogromny smutek i sprzeciw jednocześnie.

Obserwując tutejsza przyrodę nie sposób nie zachłysnąć się nią i nawet troszkę pozazdrościć. Tak, jak pisałam już wcześniej -  zupełnie niespodziewanie zobaczyłam w dużym powiększeniu rośliny, które znam z doniczkowych, miniaturowych wersji! Weźmy na przykład gałązki bambusowe, które stały się ostatnio bardzo popularne. Jedna maleńka gałązka zakupiona w IKEI i szczęścia co nie miara! Tutaj gałązki nabierają kilkumetrowych rozmiarów, a na ich ścianach, niczym na korze drzew, zakochani wyznają sobie miłość. Doprawdy urocze.


Zaś ogromne liście palm dookoła zachęcają do odpoczynku w ich cieniu.


W związku z tym, ze Matt pracował cale dnie, ja korzystałam z okazji i zwiedzałam zakamarki miasta.
Centrum Brisbane to przede wszystkim las wieżowców, biurowców, tłumów ludzi, samochodów... jest jednak jedna zupełnie niesamowita rzecz, którą zauważyłam podczas moich spacerów. Niczym w bajce pośród tysiąca kondygnacji i świetlistych dekoracji, prawie w samym środku miasta wyrasta ogromne drzewo, z szeroko rozłożonymi ramionami na wszystkie strony świata. Nie można go nie zauważyć, nie można się nie zatrzymać... Swe pnącza i korzenie dumie rozpościera i pomimo swej odmienności zdaje się być matką i środkiem życia miasta. Niczym źródło, początek wszystkiego. Coś niesamowitego! Stojąc tak w niego wpatrzona, jakby zaczarowana, z podziwu wyjść nie mogłam.  I chciałoby się w jego cieniu skryć, zatopić i o świecie zapomnieć. W samym centrum miejskiego zgiełku.


Nie mogłam się też oprzeć, żeby nie przespacerować się także alejkami Ogrodu Botanicznego. I ku mojemu miłemu zaskoczeniu w wycieczce tej towarzyszył mi cichy wielbiciel :) Uroczy "water dragon". Pomimo jaszczurkowatego charakteru, bardzo polubiłam jego towarzystwo.

 
 

Skakał tuż przede mną, tudzież ukrywał się pośród krzewów, a jak tylko zwróciłam na niego uwagę i wycelowałam w niego obiektyw, zamierał w bezruchu Muszę przyznać, że pozował znakomicie :) Potrafił odwrócić moje uwagę od relaksujących się nad brzegiem stawu Ibisów! Prawdziwe mistrzostwo flirtu.


A Ibisy, jak to Ibisy - rozgadane, rozkrzyczane, rozbiegane :) Pierwszy raz, jak je zobaczyłam, pomyślałam, że to bardzo sympatyczne ptaki. Jednak po kilku dniach, doświadczywszy ich nachalności i wręcz agresji względem skrawków pozostawionego bez opieki jedzenia, moja opinia uległa zmianie. To raczej złośliwe i natrętne ptaszyska, które nie odstąpią Cię na krok, jeśli będziesz spożywać przy nich swój lunch :)  Na ławkach w wielu kawiarniach widnieje znak z ich podobizną i napisem: "nie karmić tych zwierząt". Domyślam, się że nie one to wymyśliły! Ale z pewnością dobra to porada, bo w przeciwnym razie Ibisy gotowe by były zjeść nie tylko okruszki, ale cala kanapkę z Twojej dłoni.


 
 
 

Na zakończenie jeszcze jedna mała ciekawostka, która mnie tutaj zaskoczyła - MRÓWKI. Jest ich  tutaj niemożliwie dużo! Są wszędzie, duże, małe, czarne, czerwone... prawdziwa plaga. Monia twierdzi, że te małe istoty wyniosą kiedyś Australię na swoich plecach!

Monday, February 22, 2010

Tropikalne Brisbane i szaszłyki z kangura, 8.02.2010

Zanim zacznę opowieść o kolejnym punkcie naszej wycieczki, wyobraźcie sobie proszę temperaturę sięgającą ponad 30 stopni i wilgotność powietrza prawie 80 %. Prawdziwy żar tropików, nieprawdaż?! Tak właśnie jest w Brisbane i okolicach. Panuje tu klimat subtropikalny z gorącymi, wilgotnymi latami i ciepłymi, łagodnymi zimami. O ile latem temperatura wzrasta ponad 30 stopni, w zimie spada do ok. 20 :) W Irlandii taka zima to prawdziwe upalne lato!! :) Zaś w Brissie rządzi dużo słońca, gorąca, egzotycznych kwiatów i drewnianych domów "na palach"! Im głębiej w ląd, tym wilgotność jest mniejsza. Ale to właśnie dzięki niej i królującemu tutaj przez całe dnie słońcu, roślinność jest niesamowicie bujna, zielona i egzotyczna! Przekonaliśmy się o tym w lasach deszczowych, w parku zoologicznym Lone Pine Koala Sanctuary, ale nie sposób nie zauważyć tego także na przedmieściach miasta. Potwierdza to moją opinię, że całe wschodnie wybrzeże Australii to swoisty ogród botaniczny.

W gęstwinie drzew mieszkają miliony przeróżnych ptaków, cykad, possumów i innych zwierzątek, które budziły nas ferią odgłosów każdego ranka. Zaś pewnego dnia, wracając wieczorem z miasta, na niskim ogrodzeniu tuż przy ulicy siedziała sobie sowa. Była chyba nie mniej zdziwiona naszą obecnością niż my jej :) Podczas grillowania na tarasie trzeba niestety opędzać się od komarów (o których istnieniu już prawie zupełnie zapomniałam) oraz wszechobecnych mrówek! brr.. A skoro już wspomniałam o grillowaniu, pochwalę się, że mieliśmy okazje spróbować szaszłyków z mięsa kangurzego. I były całkiem smaczne! Smakiem przypominały naszą dziczyznę, ale bardziej delikatne i bez jakiegoś wyraźnego zapachu. Oprócz kangurów zasmakowaliśmy grillowanych warzywek, kurczaków i krewetek. Mjiami!!! Niestety krokodyla nie udało nam się złowić :)

Tymczasem wróćmy do refleksji na temat Brisbane i życia w Queensland. Gwoli wyjaśnienia - Brisbane jest stolicą stanu Queensland, obejmującego północno-wschodnią Australię. Potocznie mówi się o nim - słoneczny stan. Opis ten pojawia się nawet na rejestracjach samochodowych :)

Samo miasto jest bardzo rozległe i przebycie go wzdłuż lub wszerz zajęło by pewnie ponad godzinę, jeśli nie więcej. Główne centrum kształtują wysokie biurowce i drapacze chmur. Troszkę mniejsze niż w Sydney, ale nadal robiące ogromne wrażenie. Pomiędzy nimi gdzieniegdzie jakaś starsza zabudowa, kościołki, urzędy, hoteliki z początków XX wieku. 

 
 
  
  
  
 
 
 
  
 

Zaś na przedmieściach typowym budynkiem mieszkalnym jest jednopiętrowy, drewniany domek zbudowany "na palach". Wyglądają one mniej więcej tak:

 
  
  
 

Urocze domki, o lekkiej konstrukcji, w otoczeniu tropikalnych drzew i krzewów. W rożnych pastelowych kolorach, większe i mniejsze, ale wszystkie bardzo charakterystyczne i jakże rożne od tego, co widzieliśmy w Sydney. Zupełnie inny styl budowania. Domyślam się, że bardziej odpowiednie na panujący tutaj upalny klimat. I przyznam się, ze dokładnie tak sobie wyobrażałam australijskie życie na przedmieściach! Gdzieniegdzie pojawiają się jakieś apartamentowce, ale reszta to domy z ogrodami, balkonami, tarasami i co rusz basenami. Na "osiedlu", gdzie mieszkają Monika i Lukasz tez jest publiczny basenik dla mieszkańców. Nie omieszkaliśmy z Mackiem skorzystać z niego podczas przygotowań do "snorkeling-owania" :) I oczywiście troszkę poopalania i wygrzania ciałka.


Czas na kilka słów o historii miasta. Brisbane założone zostało w 1824 r. jako kolonia karna (Redcliffe Point nad Zatoką Moreton). Co ciekawe, większość australijskich miast ma swój początek właśnie w takich koloniach i obozach karnych. Brytyjczycy zsyłali tutaj więźniów, aby odsiadywali wyroki z dala od społeczeństwa. Oprócz przestępców wysyłani tutaj byli także strażnicy, aby pilnować porządku. W miarę upływu czasu osiedlali się na stałe w krainie Oz, sprowadzając całe rodziny, rozbudowując tkankę miejską i wzbogacając ją o wszelkie potrzebne elementy usługowe, edukacyjne, transportowe, etc. I tak rodziły się australijskie wsie i miasta. Potem kolonie karne zostały zamknięte, zlikwidowane, a osadnicy pozostali. Stąd mówi się, że dzisiejsi Australijczycy, poza rodzimymi Aborygenami, to potomkowie albo "więźniów" albo "klawiszy". Ciekawa perspektywa :)
 
Brisbane położone jest malowniczo wzdłuż rzeki Brisbane, od której miasto wzięło swoja nazwę. Wije się niczym wąż pomiędzy budynkami, parkami... dzieląc miasto na kilka części. Wbrew pozorom bardzo ułatwia to komunikację, gdyż po rzece kursują tramwaje wodne, tzw. city caty :) W związku z tym, że zatoka i morze są dosyć daleko od centrum miasta, tuż nad rzeką został zaaranżowany całkiem spory park wodny, w którym można odpocząć i poopalać się na piaszczystej (sztucznej niestety) plaży, pochlapać w błękitnym basenie, zrelaksować w cieniu palm, pospacerować kwiecistymi tarasami i alejami oraz poczuć na sobie wzrok ibisów pożerających wzrokiem nasz lunch! :)

 
  
  
  
  
 

Na koniec wspomnę jeszcze tylko, że w okolicy Brisbane znajdują się dwa najbardziej znane wybrzeża Australii, znane jako raj dla surferów. Jest to Gold Coast i Sunshine Coast. O ile Brisbane zasłonięte jest zatoką i dwiema wyspami od pełnego Oceanu, o tyle obydwa wybrzeża, jedno na południu, drugie na północy od miasta, są bezpośrednio wystawione na działanie morskich fal.  Nie dziwi więc fakt, że w sezonie może to być prawdziwy "surfers' paradise". Niestety nie udało nam się na nie dotrzeć. Pozostawmy to na następną wizytę w krainie Oz.

My tymczasem wybraliśmy się w bardziej kameralne miejsce - uroczy, malowniczy port Manly, z tysiącem przycumowanych do pomostów żaglówek. Idealna sceneria do romantycznych zdjęć w zachodzącym słońcu :)
  
  
  
  
  

 

Tutaj także znaleźliśmy irlandzki pub! :)

 
A na obiad jedliśmy pyszne rybki.
I w zapadających tutaj dosyć wcześnie, bo ok. 7:30, ciemnościach wróciliśmy do domu. Aby przygotować się na weekendową wyprawę na Whitsunday.