Sunday, May 30, 2010

Dorożki, tramwaje i Aleja Batmana, czyli przechadzki ulicami Melbourne, 17.02.2010

Na podbój miasta wyruszyliśmy od razu po pysznym śniadanku. Nie było czasu na jakiekolwiek zaznajomienie się z mapą, więc zgarnęliśmy pod rękę przewodnik, lokalne mapki i powędrowaliśmy na tramwaj. Gwoli wyjaśnienia dzielnica St. Kilda połączona jest z centrum właśnie linią tramwajową. Urocze, najczęściej jedno-wagonowe tramwaje pokonują trasę do Centrum w ok. pół godziny. I mimo iż tory przebiegały tuż pod naszym oknem, do przystanku trzeba było się troszkę przespacerować. Dzięki temu zaznajomiliśmy się z okolicą. Delikatna, drewniana zabudowa, palmy, egzotyczne drzewa, kafejki tu i ówdzie oferujące pyszniaste śniadanka i kawkę... A to wszystko pod błękitnym, prawie bezchmurnym i w pełni słonecznym niebem :)
Chciałabym tutaj wyjaśnić, dlaczego tak bardzo nalegałam na odwiedzenie Melbourne. Pierwotnie nie było go na liście miejsc do zwiedzenia podczas naszego pobytu w krainie Oz. Ale jakoś udało się wcisnąć stolicę Victorii w nasz już pękający w szwach terminarz wycieczki :P A wszystko za sprawą pewnego filmu, który oglądałam dawno dawno temu. Chodzi o produkcję pt. Ostatni Brzeg ( Ostatni Brzeg ). Nie będę zdradzać treści filmu, ale wspomnę, że rozgrywa się właśnie w Melbourne, a także w jego okolicach. Wprawdzie w filmie przedstawiono "umierające" miasto, to mimo to już wtedy utkwiło mi w głowie jak drzazga i wzywało do odwiedzenia!!  I chyba dzięki temu filmowi zakochałam się w australijskich widokach i od tamtej chwili moja chęć podroży na ów koniec świata już tylko wzrastała. Jedni z głównych bohaterów Ostatniego Brzegu mają malowniczo położony domek tuż nad Oceanem. Właśnie w okolicach Melbourne. Taki domek marzenie! :))) Myślę, że przebywając tutaj i jeżdżąc po Great Ocean Road i potem okrążając półwysep Philipa, znalazłam to, czego szukałam. Ów specyficzny australijski klimat i ... ostatni brzeg na południowej półkuli! I nie będę ukrywać, że zakochałam się w tym mieście po uszy! :))) W stylowych elektrycznych tramwajach, wziętych niczym z XIX wieku, dorożkach na zatłoczonych ulicach, przemykających pomiędzy stopami szklanych i nowoczesnych wieżowców, w jego europejskiej różnorodności, zrelaksowanych i uśmiechniętych przechodniach na ulicach i Alei Batmana! :)  Bynajmniej nie chodzi tutaj o znanego nam z kina Batmana, ale o ojca miasta - Jana Batmana, który w 1835 roku (wraz z grupą wolnych osadników) założył w tym miejscu pierwszą osadę. W przeciwieństwie do innych większych miast (poza Perth i Adelajdą) Melbourne nie było kolonią karną. Aczkolwiek nie wiedziałam o tym fakcie podczas spaceru Aleją Batmana, w związku z czym nazwa ta jednoznacznie kojarzyła mi się z postacią komiksów. Stąd mój uśmiech  na twarzy! :) I poniższe zdjęcia.



Melbourne jest drugim pod względem wielkości miastem w Australii. Było jego pierwszą stolicą od 1901 do 1927 roku, kiedy to przeniesiono stolicę do Canberry. Posiada największą liczbę zagranicznych studentów po takich miastach jak Londyn, Nowy Jork, czy Paryż. A do ciekawostek należy fakt, że wedle internetowych źródeł - jest największym skupiskiem polonijnym Australii (16 439 osób), dlatego mamy tu swój konsulat honorowy.

Podobnie jak większość australijskich miast tryska młodością i nowoczesnością. W samym centrum królują drapacze chmur, ale oprócz nich można napotkać dużo budowli, których forma przypomina europejską architekturę miejską - kamienną, masywną, historyzującą, w dużej mierze także wiktoriańską. Stanowi ona jakby cokół i oddech dla szklanych, strzelistych i sprawiających wrażenie lekkich wieżowców. Skąd taka różnorodność i obecność wiktoriańskiej zabudowy? Otóż w latach 50. XX wieku odkryto w środkowej Wiktorii złoto. Zapoczątkowało  to gorączkę złota, dzięki czemu Melbourne szybko rosło jako największe miasto portowe w regionie. W latach 80. XIX wieku było drugim największym miastem Imperium Brytyjskiego, znane jako Marvellous Melbourne (Wspaniałe Melbourne). Dzisiaj Melbourne posiada największą liczbę budowli ery wiktoriańskiej na świecie po Londynie.


Poza architekturą zwraca uwagę duża ilość zieleni i drzew. Ulice są jakby szersze, bardziej przyjazne dla przechodniów. Znajduje się tu wiele restauracji, knajpek, ze stolikami pod parasolami. Poza tym jest to centrum mody i sklepowy raj dla całej krainy Oz. Podobno mieszczą się tutaj najpopularniejsze marki ciuchowe z całego świata. I nie tylko ubraniowe. Stąd bierze się atrakcyjność Melbourne, i to nie tylko turystyczna. A w tle tramwaje i dorożki. 
Tramwaje są podstawowym środkiem transportu miejskiego w Melbourne. Miasto posiada obecnie największą sieć tramwajową na świecie, wyprzedzając Sankt Petersburg.  Nietypowym i jedynym w swoim rodzaju jest stosowany na skrzyżowaniach manewr typu hook turn, czyli skręt w prawo z najbardziej lewego pasa eliminujący blokowanie tramwajów przez samochody (w Australii, z uwagi na ruch lewostronny, skręca się w prawo zwykle z najbardziej prawego pasa). 


Pomimo silnego słońca, wcale nie jest tutaj tak duszno i gorąco. Wręcz przeciwnie - jest w sam raz!  Nie za ciepło, nie za zimno. Słyszałam, że pogoda na południu lądu jest iście europejska i potrafi płatać figle - jest jeszcze bardziej zmienna niż w Irlandii :) Rano może być cieplutko i słonecznie, wieczorem może już padać i być nieprzyjemnie. Możliwe, dla nas Melbourne zaprezentowało się w najlepszym wydaniu! Niewątpliwie spośród wszystkich miast, które odwiedziliśmy, Melbourne wydało nam się najprzyjemniejsze. Nie dziwi mnie więc fakt, że za swoje walory było dwukrotnie uznane przez magazyn "The Economist" za Najlepsze miasto do życia na świecie, raz w roku 2002 i ponownie w roku 2004.

Nasz spacer po stolicy Victorii rozpoczęliśmy od brzegu rzeki Yarra, której aborygeńska nazwa oznacza płynącą wodę. Stanowi ona granicę dla ścisłego centrum. Wzdłuż wybrzeża położony jest park, zacieniony drzewami figowymi, stanowiący idealne miejsce dla miejskich biegaczy. Co dziwne, w godzinach południowych napotkaliśmy ich tutaj bardzo dużo. Natrafił się nawet zawodnik judo! :) Po południu już tylko spacerowicze. 



Z brzegu rzeki rozciąga się widok na szklaną metropolię. Pośród drzew i widoków dostrzegliśmy kilka oryginalnych rzeźb. I myślę sobie, że gospodarze miasta z wielkim wyczuciem dbają o przyjemny wygląd i klimat miasta. Chwała im za to!!! 


Jest też "wielki młyn" i kolorowa karuzela, która stanowi doskonalą przeciwwagę dla strzelistego królestwa businessu. 


Po rzece kursują statki - przewoźnicy, alternatywny sposób komunikacji, ale także doskonała atrakcja turystyczna. Ze środka rzeki miasto zapewne jeszcze lepiej się prezentuje. My jednak zaufaliśmy jedynie naszym stopom i pieszo przemierzaliśmy kolejne części metropolii. Najpierw był nadbrzeżny Park. Stamtąd trafiliśmy do centrum turystycznego - tzw. Placu Federacji, które jest miejscem spotkań i zarazem centrum kulturalnym miasta. Twórcami placu i jego architektury są architekci Peter Davidson i Donald Bates z Lab Architecture Studio w Londynie. Założenie miało łączyć różne elementy i działalności przy jednoczesnym zachowaniu wizualnej i formalnej spójności. Ponadto ich konstrukcja najlepiej odzwierciedla prawdziwego ducha Federacji - niezależne budynki połączone w większą całość. Niektóre z pomysłów Lab Architecture Studio zakładały budowę galerii, centrum multimedialnego, w tym kina, centrum informacji, restauracje, korty na wolnym powietrzu, kawiarnie, teatry uliczne i muzyki. Jednym słowem ogromna przestrzeń publiczna, bardzo ciekawie i nowocześnie zaplanowana i zaaranżowana. Otwarto ją w 2002 roku i może pomieścić ok. 15 000 osób. 

Wielkie wrażenie robi też budynek Central Railway Station, połączony z centrum handlowym. Położony dokładnie na przeciwko Placu Federacji. Wygląda jakby został wyjęty z zupełnie innej ery i wklejony we współczesna tkankę miejską. Pomimo tych różnic architektonicznych doskonale wpisuje się w tutejsza zabudowę i stanowi raczej perełkę aniżeli niepasujący element układanki.


Kilka razy przekraczaliśmy rzekę różnorodnymi mostami. Każdy z nich przybierał bardzo oryginalną i nietypową formę. Tak jak w architekturze, także w konstrukcji mostów projektanci prześcigają się w pomysłach. A mewy siadają tu i ówdzie, naradzają się i przekrzykują turystów.


Nad brzegiem rzeki, w jednej z knajpek odpoczęliśmy przy piwku, a następnym punktem wycieczki było Narodowa Galeria i wystawa australijskiego artysty, znanego na całym świecie - Pana Rona Mueck'a ( Ron Mueck w NGV ). Jego rzeźby przedstawiają wielkich rozmiarów postacie ludzi, w rożnych pozycjach. Na wystawie jest gigantyczna postać niemowlęcia, jest kobieta w łóżku oraz dwie staruszki. Wiecej na temat wystawy pod powyższym linkiem. 


Oryginalna, ale jednocześnie dziwna twórczość. Zostawiam ją tym razem bez komentarza. Czas na piwko w słonecznym, popołudniowym Melbourne.


A i oczywiście zapomniałam dodać, że to Melbourne jest gospodarzem turnieju tenisowego Australian Open.  Nie omieszkaliśmy odwiedzić też stadionu Melbourne Park. Niestety tylko z zewnątrz... przyszliśmy za późno na dokładne zwiedzanie obiektu :( Szkoda..może innym razem.


Po całym dniu zwiedzania wróciliśmy do dzielnicy St. Kilda. Wybraliśmy się na wieczorny spacer po plaży, z której podziwialiśmy zachód słońca i ...caitsufingowców. 


A po zachodzie kolacja w Clay Pot - restauracji z różnymi morskimi specjałami, poleconej nam przez naszą gospodynię. Claypots seafood restaurant
Na początek dostaliśmy kilka małych talerzyków z kawałkami różnych owoców morza, żeby rozsmakować się w nich, a następnie zamówiliśmy grillowaną, świeżą lokalna rybkę, której nazwy niestety nie pamiętam, a poza tym główny specjał szefa kuchni - potrawkę Clay Pot, coś na wzór gęstej zupy, składającej się z mieszanki cuscus, rozdrobnionych kawałków ryby i sosu (oczywiście pikantnego).

Wieczorem doskonale widać, że pomimo późnej pory - miasto tętni życiem - mnóstwo restauracji, knajpek, kawiarni, barów, wszelkiej maści, rożnych kuchni - azjatyckich, europejskich, amerykańskich. Wszędzie pełno ludzi, muzyka gra, wokół śmiech, radość, szalona lekkość bytu...

To był niezwykły dzień. Z dala od wszelkich problemów i trosk. Tylko zwiedzanie, poznawanie, podziwianie i cieszenie się chwilą! Za 24 godziny mieliśmy być już w samolocie powrotnym do Sydney. Ale zanim do niego dotarliśmy jeszcze zrobiliśmy sobie objazd Półwyspu Philipa, na którego końcu nasz samochód niczym amfibia mknął po wodzie! :)))