Monday, March 29, 2010

Uwaga! Koale i Kangury na drodze! 15-16.02.2010

Na lotnisku w Avalon, położonym 55km od Melbourne wylądowaliśmy późnym popołudniem. Przywitały nas tutaj - sucha, uboga ziemia przepasana pojedynczymi rzędami drzew i krzewów oraz wieczorny chłód w powietrzu, od którego zdążyliśmy się już odzwyczaić po tygodniowym pobycie w tropikalnym Queensland. Tym razem zaopatrzeni w nawigację GPS wyruszyliśmy w stronę Great Ocean Road. Jako że godzina była dosyć późna i niebawem miał nadejść zmrok zaplanowaliśmy, że postaramy się dojechać jak najdalej na zachód, a następnego dnia o świcie zacząć podróż najpiękniejszym oceanicznym, australijskim traktem. Nie mieliśmy zarezerwowanego żadnego noclegu, dlatego mogliśmy jechać, ile benzyny, czasu, sił i ochoty starczy.
Oto poglądowa mapka naszej trasy po południowym wybrzeżu:
Legenda:
Niebieska linia - Planowana trasa z lotniska w Avalon do Warrnambool.
Różowa linia - Great Ocean Road
Śmieszna sytuacja miała miejsce na początku trasy, gdyż nasze przyzwyczajenie do map papierowych i orientacji w terenie za pomocą jedynie znaków na ulicach, sprawiły, że staraliśmy się być mądrzejsi od GPS-a. On kazał nam skręcić w prawo, a nam ta droga wydawała się głupim pomysłem i pojechaliśmy prosto. I za chwilę powtórzenie sytuacji. GPS - biedactwo się chyba wkurzył, bo jak już zdecydowaliśmy się go słuchać, poprowadził nas bardzo dziwną trasą, która  zawracała na rondzie i zakończyła się w punkcie wyjścia. Nie wspomnę, że nasze zdziwienie było ogromne i do dziś dnia nie rozumiem logiki takiego wyboru trasy przez nasz genialny GPS :) heehe I gdyby nie jego bardzo dobra nawigacja przez kolejne dni, to chyba wyrzuciłbym go przez okno. Nie ma to jak dobre mapy! Człowiek chociaż wie, gdzie się znajduje i do jakiego celu podąża :) Tak wiec po kłótniach z satelitami, nawrotkach itp. mknęliśmy prawie pustą szosą (dosłownie) w kierunku zachodzącego słońca. Ogromna kula ognia świeciła nam prosto w twarz! Było tak, jak mówiła nam pewna niezwykle uprzejma Pani, która zaczepiła nas w sklepie i przez pół godziny, z mapą rozłożoną na masce samochodu doradzała nam, jaka trasę wybrać, dokąd dojechać, ile czasu nam to zajmie i na co uważać. Jednym słowem streszczając jej porady - spokojnie dojedziemy do miejscowości Warrnambool, w której swój początek bierze Great Ocean Road. Musimy tylko bardzo uważać na drodze, bo będziemy jechać prosto pod słońce! Gwoli wyjaśnienia - miasteczko to było w odległości 200 km od nas :) A my mieliśmy do zmroku ok. półtorej godziny... Uwierzcie mi, że dla Australijczyków to żadna odległość! Zapakowaliśmy się więc do naszego rozklekotanego Fiata (którego silnik wydawał dziwne dźwięki świadczące o tym, że chyba przebył już tysiące kilometrów w swoim żywocie) i z uśmiechniętymi buziami i dobrymi humorami pomknęliśmy przed siebie. 
Mijaliśmy po drodze miasteczka mniejsze i większe, wszystkie jakieś takie ciche, puste... Zabudowa jak na irlandzkiej prowincji :) Niskie domki z lekko zaniedbanymi ogródkami, tarasami, werandami. A poza miastami wielkie puste przestrzenie z rozsianymi gdzieniegdzie gospodarstwami wiejskimi, z bardzo charakterystycznymi wiatrakami. Tereny pagórkowate, troszkę w klimacie sawanny, z rzadkimi laskami i wysuszonymi, złocistymi polami.  Mniej więcej tak właśnie wyglądała Australia w moich wyobrażeniach.


Mknęliśmy tak przez australijskie pustkowia, a słońce powoli chowało się za horyzontem. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do Warrnambool, kiedy zaczęło się ściemniać. W związku z tym zdecydowaliśmy się przenocować w miasteczku Colac. Znaleźliśmy całkiem przyjemny motel, którego małym minusem był fakt, że okna wychodziły na... jakiś mur! Doprawdy uroczy widok!
Z samego rana (jak tylko Kropla zwlekła się z łóżka, co jest czasami dosyć ciężką i długotrwałą czynnością), spakowaliśmy manatki do naszej lux torpedy i co sił w kołach przemierzaliśmy kolejne kilometry australijskich szos. Po raz pierwszy od początku naszego pobytu w Krainie Oz ujrzeliśmy najprawdziwszą czerwoną ziemię! To tak, jakby w końcu odkryć prawdziwą esencję Australii.

Także po raz pierwszy napotkaliśmy na typowe australijskie znaki z koalami i kangurami! Początkowy zachwyt mijał, kiedy owe znaki zaczęły być stałym elementem krajobrazu.


Jak się okazuje, zderzenia samochodów z Kangurami to tutaj dosyć częsty i niestety mało przyjemny wypadek. Na szczęście nam się to nie przytrafiło. Ale wszelakie ubezpieczenia samochodowe przewidują takowe przypadki,które są specjalnie wyszczególnione w warunkach umowy.

Tymczasem po ponownym oszukaniu GPS-a i wybraniu skrótów, po ok. godzinie jazdy dotarliśmy do malowniczego wybrzeża. A tutaj... Kropla zorientowała się, że zostawiła osłonę przeciwsłoneczną do obiektywu razem z woreczkiem z muszlami i koralowcami  przywiezionymi z Whitsunday, w motelu, w Colac. I nie było takiego argumentu, który by odwiódł mnie od decyzji powrotu. Pomysłu tego zupełnie nie popierał Maciek...

cdn.

Tuesday, March 23, 2010

W locie do Victorii...czyli pożegnanie Queensland, 15.02.2010

Tak bardzo się ostatnio rozmarzyłam wspominaniem Whitsunday Paradise, iż całkiem zapomniałam, że czas leci jak szalony i trzeba iść dalej, a raczej - opowiadać dalej :) Myślę, że wystarczająco już czasu upłynęło i możemy lecieć dalej! Wylatujemy więc z tropikalnego stanu Queensland, aby podążyć w kierunku południowego krańca Australii, malowniczej, troszkę już bardziej kapryśnej pogodowo - Victorii. Czeka tam na nas miasto, które kompletnie skradnie nasze serca - Melbourne oraz kręta, majestatyczna, pełna eukaliptusowych zagajników i kangurzych znaków nadmorska droga - Great Ocean Road. Ale zanim tam dolecimy, spędzamy trzy godziny w samolocie i poza drzemaniem, z lekkim smutkiem, ale i satysfakcją wspominamy to, co już za nami.

Wycieczka na rafy koralowe zakończyła nasz drugi tydzień pobytu w krainie Oz. Dociera do nas świadomość, że chwila pożegnania nadchodzi wielkimi krokami. A przecież tak niedawno tutaj lądowaliśmy, wydawać by się mogło jakby to było wczoraj. Czas jest nieubłagany i czasami mam wrażenie, jakby nawet przyśpieszał! :) Zwłaszcza, kiedy wokół tyle atrakcji, tyle radości, miejsc do obejrzenia, emocji do przeżycia. Im więcej do zrobienia, tym szybciej mijają godziny. Po dwóch tygodniach w Australii zaczynam czuć, że owa odległa i obca niegdyś kraina staje się z dnia na dzień coraz bardziej oswojona. Jet lag już dawno minął, nowe miejsca przestały być obce, niedostępne, ale stały się jakieś takie swojskie i przyjazne. Jako pierwsze dały mi to poczuć wspomniane water dragony, potem nadeszła pora na misie koala i kangury, które ugościły nas w Lone Pine Koala Sanctuary, zaś bajkowe plaże Morza Koralowego po naszej wizycie stały się tak jakby już nasze, z marzeń i zdjęć oglądanych w internecie przeniosły się do realnego świata, naszego świata. I dzięki gościnie Moniki, Łukasza i malutkiej Alicji, poczuliśmy się tutaj, jak w domu. Myślę, że każde miejsce, które w życiu odwiedzamy nabiera zupełnie innego wymiaru i wyglądu w naszej głowie, po tym, jak już je ze sobą oswoimy i skonfrontujemy wyobrażenia z rzeczywistością. Whitsunday nie jest już jednym z wielu pięknych miejsc na Ziemi,  Koale i Kangury nie są to już jedynie obce gatunki zwierząt w odległej Australii; Sydney, czy Brisbane przestały  być nic nieznaczącymi punktami na mapie... To wszystko nabrało niezwykłego znaczenia dla naszego życia i wspomnień. I teraz, kiedy myślę "rafa koralowa", widzę od razu siebie w wielgaśnej masce na oczach i rurce w buzi, w śmiesznym pływackim stroju, widzę małego szarego kangura wylegującego się na plaży, widzę miliony kolorowych rybek przepływające tuż przed oczami, o rafach już nie będę wspominać, bo to oczywiste, że je widzę!:) Kiedy usłyszę gdzieś słowa: las deszczowy, wyobraźnia już tworzy obraz zamglonego, niezwykle wilgotnego lasu z szumem wodospadów, z potokami po kostki, w których brodzę schowana w przeźroczysty płaszczyk przeciwdeszczowy. I złośliwe pijawki, które atakują stopy :)  Wystarczy, że zobaczę zdjęcie Opery w Sydney, to od razu mknę ulicami tegoż miasta, pomiędzy majestatycznymi piętrzącymi się ku niebu wieżowcami. I słyszę aborygeńskie przygrywki w tle, szum morza, cykady i possumy na drzewach i oczywiście moich kompanów podróży po parkach - urocze i pokraczne zarazem "water dragony". Zapomniałam wspomnieć o ibisach i mrówkach, ale to dlatego, że z tymi zwierzątkami nie zaprzyjaźniłam się zbyt blisko i chyba wolę wspominać je jako ostatnie :P  Podczas ponownej wizyty w Sydney przywitam je słowami - Cześć, jak się masz! Stęskniłam się za Tobą! I wszystko wokół będzie już takie jakby znajome :))) Jakby ktoś zapytał mnie, co zrobiło na mnie największe wrażenie, to odpowiedź zapewne trwała by kilka godzin! Obrazy przychodzą same z szybkością błyskawicy, nakładają się, mnożą, utrwalają...W tej chwili przyszły mi na myśl ogromne drzewa figowe, które potrafią rosnąć w samym centrum miasta, pośród nowoczesnej XX wiecznej zabudowy. Po chwili już wspominam ogromne palmy, kaktusy i  koronkowe balkony domów na przedmieściach Sydney. Każda myśl ciągnie za sobą kolejną. A na końcu tego łańcucha wspomnień - niespodzianka! Totalne wyrwanie z przeszłości i zmiana punktu widzenia - spoglądamy na to, co jeszcze przed nami! Wielka niewiadoma i od razu uśmiech na twarzy! Aż miło pomyśleć, ile razy nas Australia jeszcze zaskoczy, zachwyci, zaczaruje. Mimo iż został nam jeszcze tylko jeden tydzień podróżowania.


I tak lecimy sobie pośród chmur, pod nami czerwona ziemia, na niej kropki domów, drzew, rozległe plamy miast, wstążki ulic, kręte warkocze dróg, łaty pól i  różnorakich upraw. Zatapiam się we wspomnieniach minionych dni, a tu już coraz bliżej nowe emocje i widoki - gigantyczne piaskowe klify i skalne kolumny pośrodku morza, nadbrzeżne, malownicze drogi, eukaliptusowe zagajniki i śpiące na drzewach dzikie misie Koala... Już czekają na przybycie Mata i Kropli, aby na zawsze wkraść się do ich wspomnień i zostać oswojonymi.

Bienvenido!


Sunday, March 14, 2010

Daydream Island, 14.02.2010

Jakiś czas temu napisałam, że zmiana trasy naszego rejsu po Whitsunday Paradise okazała się strzałem w dziesiątkę. Zamiast australijskiego buszu popłynęliśmy na (zaledwie) dwie godziny na uroczą, malowniczą, malutką, całkowicie rekreacyjną wysepkę Daydream Island. Znajduje się na niej hotel z wszelkimi ekskluzywnymi tropikalnymi atrakcjami oraz dosyć kameralny park z basenem, sklepikami, knajpkami i punktami oferującymi zasmakowanie najróżniejszych sportów wodnych :).
Zanim tam dotrzemy kilka słów jeszcze o samym rejsie.

Po opuszczeniu raf koralowych na Hook Island, na pokładzie naszej łódki ugasiliśmy głód lunchem w prawdziwie szwedzkim wydaniu. Kilka smakowitych potraw z europejskiego repertuaru - włoskie makarony, kawałki kurczaka z warzywami, do tego kilka egzotycznych sałatek. Palce lizać! Sjesta poobiednia upłynęła oczywiście na leniuchowaniu na dziobie z wygrzewaniem ciałka i podziwianiem widoków włącznie. Snorklowanie i atrakcje ostatnich kilku godzin zmęczyły wszystkich uczestników podróży, dlatego odpoczynek na falach mijał pod znakiem smacznego drzemania. Dla mnie osobiście czas i miejsce były zbyt drogocenne na zapadanie w sen. Dlatego też łapałam wiatr w skrzydła i napełniałam wyobraźnię wszystkim dookoła. Oj, było czym napełniać!!!

Wczesnym popołudniem dobiliśmy do Daydream Island. Ponownie ujrzeliśmy piękne piaszczyste , gdzieniegdzie kamieniste wybrzeże z palmami zawieszonymi tuż nad wodą. 

Po kilkuminutowym spacerku wzdłuż wybrzeża oczom naszym ukazała się rajska oaza relaksu i odpoczynku. Błękitny basen otoczony dziką roślinnością, wokół niego leżaki i hawajski barek serwujący drinki. Od razu z niego skorzystałam i kieliszek z pyszną margeritą już był w moim posiadaniu :))) Teraz tylko leżakowanie i chwytanie promieni popołudniowego słonka. Powtórzę  się znów: bajeczne i beztroskie wakacje! 


Przyznam, że bardzo nam sie to miejsce spodobało! I chyba nie muszę tłumaczyć - dlaczego :) Zdjęcia wyjaśniają wszystko, aczkolwiek nie oddają całości klimatu wysepki. Nie czuć na nich zapachu ciepłego powietrza morskiego, lekko muskającej ciało bryzy i ogrzewającego, życiodajnego słońca, nie słychać śpiewu ptaków na drzewach i cykad wszędzie dookoła, nie widać maleńkich mrówek i różnych innych dziwnych zwierzątek. A co najważniejsze nie da się nimi opisać tego bardzo przyjemnego uczucia - nicnierobienia! :) I cieszenie się chwilą, tu i teraz!

Sobotni czas na Daydream Island minął bardzo szybko. Mieliśmy niecałe dwie godzinki na relaks. Ale obiecaliśmy sobie, że na drugi dzień, w walentynkową niedzielę przypłyniemy tu na cały dzień :) I tak tez zrobiliśmy! Najpierw czekał na nas wieczór w Airlie Beach. Czyli - kilka regionalnych piwek w tutejszym barze, smaczna kolacja składająca się z najróżniejszych i najświeższych owoców morza oraz steków z Kangura. Esencja australijskiej kuchni.
W niedzielny poranek stawiliśmy się w porcie na pierwszy rejs na wyspę Daydream i zostawiwszy bagaże w portowym biurze podróży, z dobrym humorem i zaopatrzeni w kostiumy i ręczniki zawitaliśmy ponownie do naszego małego raju, z dala od lądu, na którym zostały wszelkie problemy i pamięć o codzienności. 

Podczas całodziennego pobytu na Daydream Island doświadczyliśmy kilku miłych niespodzianek i niezapomnianych przeżyć. Na początku zaskoczył nas mały dziki kangur, który wybiegł na naszą drogę z gęstwin leśnych. Był szybki jak błyskawica, więc o sfotografowaniu go nie było mowy. Musicie uwierzyć mi na słowo. Kolejne spotkania z dzikimi kangurami miały miejsce na plaży w tzw. zagajniku zakochanych :) Nie wiem, skąd ta nazwa, w każdym razie tam było miejsce do snorklowania i podziwiania koralowców. Ponownie zasmakowaliśmy tej przyjemności, zauroczeni  rafami dzień wcześniej. Podczas ubierania się w nurkowy strój, tuż obok wylegiwał się mały i uroczy wallaby. 
 Drugi zaś kicał tuż tuż obok. I wyglądał na zupełnie oswojonego z towarzystwem ludzi.


Kiedy doczłapaliśmy się do basenowego kurortu, poranne słonko schowało się za chmurami, z których lekki deszczyk pokropywał co jakiś czas... A ponieważ byliśmy jednymi z pierwszych gości, godzina była wczesna, bar i sklepiki zamknięte, w związku z tym przeszliśmy się po kurorcie w poszukiwaniu innych atrakcji. I znaleźliśmy je bardzo szybko! W takim miejscu, jak to, nudzenie się jest wręcz niemożliwe. Na początek postanowiliśmy zabawić się na motorach wodnych! Niestety  zrobienie zdjęć było niemożliwe. Szaleliśmy na wodzie w tym samym czasie, wiec nie miał kto tego uwiecznić. Jedyny dowód jaki mam, to zdjęcie tuż po owym szaleństwie!

Zabawa pierwsza klasa! Na początku troszkę się bałam, jak to ja już mam. Motorki miały tylko przycisk gazu!!! Hamulce, jak się okazało były zupełnie niepotrzebne. Po puszczeniu gazu motor momentalnie zwalnia i wręcz zatrzymuje się. Opór wody robi swoje. Zaś jak już dociśniesz gaz, to wtedy dopiero czujesz wiatr we włosach i podwyższony poziom adrenaliny we krwi! Jak dla mnie rewelacja! Mimo iż szalałam o wiele mniej niż Matt. On tylko przemykał przede mną i kreślił ostre ślady z piany na wodzie!

Po tym wodnym sporcie chwila odpoczynku na basenie. Tym razem wybraliśmy się na drugi koniec wyspy. W okolice hotelu. Ta część był już bardziej zaludniona i mniej kameralna. Ale... bar zlokalizowany był w basenie, co oznaczało, że można było nie wychodząc z wody zaopatrywać się droga kupna we wszelkie wymyślne i kolorowe drinki :) Bardzo wygodna sprawa. Miałam tylko obawy do kwestii przemoknięcia pieniędzy. Okazało się to zbyteczną troską. Pieniądzom australijskim nie szkodzi woda :) Są prawie gumowe. 


Z drinkami w rękach znów relaksowaliśmy się podczas słonecznych kąpieli! Także tutaj dało się spotkać dzikie Water Dragony i Ibisy :) O mówkach już nie będę wspominać. One są po prostu wszędzie. Ale można się do nich przyzwyczaić.

Nie udało nam się wypróbować nurkowania w rafie koralowej. Ponownie wybraliśmy snorklowanie. Wypożyczyliśmy sprzęt i hulaj dusza! A raczej może - hulaj płetwa!



Zaraz za sobą mieliśmy otwarte morze, co oznaczało wszelkie morskie niebezpieczeństwa.  Przed oparzeniami płaszczek i meduz chronić nas miał ów piankowy strój, ale od rekinów nie było raczej żadnej ochrony... Tylko przez chwilę zastanowiłam się, co by było gdyby pojawiła się tam płetwa rekina. Co w tych rejonach świata było całkiem prawdopodobne. Ale trwało to naprawdę zaledwie chwilę. Chyba lepiej o tym nie myśleć. Bajeczne widoki pod woda, malownicze rafy i kolorowe rybki odwracają uwagę od wszelkich leków. Mówi się: trudno! Bez ryzyka nie byłoby tak fajnie :)

Po całodniowym pobycie na Wyspie nadszedł czas na pożegnanie. Z Wyspą i z całym Whitsunday Paradise. Dosyć trudna to sprawa, ale...konieczna. Zatem kilka kroplistych skoków, ostatnich ujęć i już mkniemy po morzu w stronę kontynentu. A za nami zostają białe ślady na wodzie...






Przygoda na Whitsunday zostanie w naszej pamięci na długo. Błękitne Morze, piękne rafy, bajeczne widoki, piaszczyste plaże... słońce gorące i wiatr orzeźwiający. W pośród tego kangury, krokodyle, jaszczurki, mnóstwo mrówek. Pora deszczowa okazała się niegroźna i tak jak obiecał nam nasz pierwszy przewodnik po Whitsunday Coast - było fantastycznie! Inaczej być nie mogło! 

Ps. Podczas lotu powrotnego do Brisbane, podczas kiedy Maciek sobie smacznie spał, miałam okazję podziwiać przez okna naszego samolotu burzę z prawdziwie przerażającymi piorunami! Nigdy wczesniej nie widzialam tego zjawiska z takiej perspektywy :) Dziwne uczucie - fascynacja, zaskoczenie połączone z lekkimi obawami... co by było gdyby... Na szczęście trasa naszego lotu prowadziła z dala od burzowych chmur. Wylądowaliśmy  bezpiecznie w Brisbane po dwóch godzinach całkiem spokojnego lotu.