Wednesday, July 14, 2010

Na południe od Melbourne - Pólwysep Philipa i "Little Penguins", 18.02.2010

Zastanawiałam się ostatnio, czy kiedykolwiek uda mi się skończyć nasza opowieść o wyprawie do Krainy Oz... I pierwsza myśl, jaka mi się nasuwa jest taka, że dopóki mam przed sobą jakieś jeszcze historie do opowiedzenia, dopóty duchem wciąż troszkę jestem tam. A to umila mi codzienność i nadaje jej barw. Jednak z drugiej strony nie można żyć non stop wspomnieniami, życie toczy się dalej, a dlugie przerwy w moich postach sprawią, że nikt już nie będzie odwiedzał bloga i moje wysiłki pójdą na marne... a zatem ruszajmy w drogę, póki ostatni wytrwali czytelnicy cierpliwie czekają... teraz specjalnie dla Was - ostatnie szaleństwa po bezdrożach południowego krańca Wyspy,  Małe Pingwiny na French Island, podróż "amfibią", ostatni lot z Melbourne do Sydney i zapierające dech w piersi widoki z kilku tysięcy metrów ponad ziemią... a potem cdn.

Nieubłaganie nadszedł czwartkowy poranek, wpakowaliśmy manatki do naszego autka i pomknęliśmy na południe od Melbourne, na Półwysep Philipa. Taka troszkę okrężna trasa na lotnisko Avalon. A wszystko dzięki temu, że planowany odlot do Sydney dopiero późnym popołudniem, zatem cały piękny dzień przed nami. 
Kiedy tak człowiek pomyka australijskimi drogami, kilka rzeczy rzuca się od razu w oczy - przeważają duże gabarytowo samochody, nie jakieś tam "cienko-cienko", czy maluchy :P ale ogromne jeepy i im podobne. W wyposażeniu których klimatyzacja i zapasowe koło to podstawa.  Co jakiś czas można natknąć się na prawdziwie kolosalne i masywne tiry. W związku z tym, że pogoda nie jest tutaj taka zmienna, jak w Polsce i nie ma skłonności do skrajności, drogi są naprawdę rewelacyjne. Jedynie odległości pomiędzy miastami ogromne.  I można jechać i jechać i żywej duszy nie spotkać. W takich warunkach lepiej nie narazić się na awarię samochodu. Jednakże same przedmieścia Melbourne i droga na Półwysep to wyjątkowo gęsto zaludnione obszary. Każda  "wioska" to takie małe wypoczynkowe miasteczko, w którym miałoby się ochotę zostać na dłużej. Urocze jednorodzinne domy z ogrodami, mnóstwo palm, drzew eukaliptusowych i dużo słońca, słońca, słońca!!! W przeciągu ok. dwóch godzin dotarliśmy do samego koniuszka półwyspu Philipa, do portu Sorrento. Skorzystaliśmy z promu i dostaliśmy się na drugą stronę zatoki, do Queenscliff. Całe tutejsze wybrzeże przypomina południowe kurorty we Włoszech, czy na Francuskiej Riwierze. Jachty, domy nad brzegiem morza, piaszczyste plaże, pomosty, turkusowa woda... a od czasu do czasu, a dokładnie o zachodzie słońca pojawią się gdzieniegdzie małe pingwiny!


Owe Małe Pingwinki (Little Penguins) zamieszkują wyspę "French Island", położoną na wschód od Półwyspu Philipa. Mieści się na niej Park Narodowy, w którym znajduje się największa kolonia tych najmniejszych pingwinów na świecie. Codziennie o zachodzie słońca maszerują z morza do swoich "norek" na plaży. Widok podobno powalający!



Niestety znamy je tylko z opowieści.. nie mieliśmy okazji ich spotkać. Za mało czasu. Może innym razem. W każdym razie znaki informujące o tych słodkich zwierzątkach pojawiają się z podobną częstotliwością jak znaki z Koalami. Po raz kolejny przekonujemy się, jak niezwykle egzotyczny i wyjątkowy to kraj, tego nie da się nie zauwazyć!

Tymczasem zaparkowaliśmy na promie i ruszyliśmy w półgodzinny rejs do Portu w Queenscliffs. Nasz GPS znów troszkę "zwariował", bo droga mu się nagle skończyła, ale on nadal uparcie pokazywał kierunek "jazdy". Tak więc nasz samochodzik mknął po wodzie niczym amfibia!


A my na pokładzie promu, pod czerwoną banderą, łapaliśmy promienie słońca i napawaliśmy oczy bezkresnymi widokami. A tuż za linią horyzontu wyłaniała się niewidoczna niestety dla naszych oczu Tasmania. Może jakby się lepiej przyjrzeć, coś tam by można zobaczyć :) Póki co zostawiamy Tasmańskie Diabły na inną okazję.


Kolejne etapy trasy minęły w mgnieniu oka. Od godziny 14, po ponownym przejściu szczegółowej kontroli na lotnisku (co już mnie nie dziwi biorąc pod uwagę mój zaiste groźny wyraz twarzy i podejrzane kwiatki na sandałkach :P) odpoczywaliśmy w lotniskowej poczekalni. Udało się szybko zarezerwować nocleg w Sydney i samochód. Uff... Było ciężko, bardzo "busy", na szczęście poszukiwania zakończyły się powodzeniem. Ze spokojem, aczkolwiek z głowami pełnymi wrażeń pofrunęliśmy w kierunku zachodniego wybrzeża. Oto kilka widoczków z wysokości skrzydełka :)

(Na początek - Melbourne trochę niewyraźne niestety...)



... CDN.