Friday, August 27, 2010

Ostanie chwile na Czerwonym Lądzie - kolacja na Glebe, Sydney. 18.02.2010

Sydney przywitało nas uroczym słonecznym i ciepłym popołudniem. Widoki z samolotu na rozległe miasto zapierały dech w piersi. Samolot krążył dosyć długo tuż nad cienką warstwą chmur, przez które prześwitywały małe pudelka domów, plamy pól, łąk, wijące się koryta zatok i rzek. A na horyzoncie bezkresne morze. Lotnisko w Sydney mieści się tuż przy brzegu, więc ponownie mieliśmy okazję lądować niczym na wodzie. Samolot zbliżał się do pasa startowego wzdłuż skalistego wybrzeża, a tuz pod nim lekko kołysała się woda. 

Tym razem wizyta w Sydney zrodziła mieszane uczucia - radość mieszała się z malutkim smutkiem. To ostatnie dwa dni w Krainie Oz. Uśmiech na twarzy i lekko zakręcona łezka w oku. 

Mimo wszytko znów spotkało nas kilka przygód i niespodzianek. Pierwsza z nich już na lotnisku :) Nie, nie, nie zgubił się nasz bagaż (dzięki Bogu!), wylądowaliśmy szczęśliwie :) Niestety problemy zaczęły się w wypożyczalni samochodowej. Pani mająca wydać nam autko była wyjątkową "służbistką" (inaczej nazwać tego nie umiem) i stwierdziła (co oczywiście było prawdą), że po pierwsze nasze "europejskie" prawa jazdy nie są ważne w Australii, a już na pewno nie polskie bezterminowe prawo jazdy. (Bo przecież prawa jazy w większości krajów są terminowe.)Więc poprosiła o międzynarodowe. I tutaj znów problem. Maciek oczywiście takowe miał, ale... z datą ważności upływającą jakieś 5 lat temu :))))))))))))))))) Czyż nie urocza sytuacja!? Więc jak to mawia się w kosmosie: " Houston, mamy problem" :( Dobre kilkadziesiąt minut trwała dyskusja, żeby wydano nam samochód. Ani za pierwszym razem tutaj, ani w Melbourne nie mieliśmy takiego problemu. Tzn. jeździliśmy na nieważnych prawach jazdy, ale na własną odpowiedzialność! Jakby zatrzymała nas policja, mielibyśmy zapewne jeszcze większy problem :P Tak więc po długiej dyskusji, na własną odpowiedzialność i ryzyko dostaliśmy kluczyki. Uff... Wpakowaliśmy nasze ogromne (największe to oczywiście kropelkowe) manatki do malutkiego bagażnika i pomknęliśmy znanymi już nam ulicami w kierunku zachodniego Sydney. 

Tym razem naszą noclegownią, szczęśliwie znalezioną dwa dni wcześniej był hostel w dzielnicy Rozelle, o nazwie Balmain Backpacer. Mieścił się w wąskiej kamienicy, prawie na przedmieściach Sydney. Przydzielono nam malutki, wąziutki pokoik na poddaszu, w którym prawie całą przestrzeń zajmowało łóżko, obok niego półka, za którą okienko na świat! :) Na szczęście była klima w postaci - wiatraka!! :) bez tego chyba byśmy się tam udusili. :P Po zakwaterowaniu, odświeżeniu, wyruszyliśmy na wieczorny podbój miasta. 

Słyszałam i czytałam w różnych przewodnikach i poradnikach, że jedną z najprzyjemniejszych części Sydney, w których toczy się huczne wieczorne życie knajpkowo-restauracyjno-imprezowe jest dzielnica Glebe. W związku z tym, że było to "rzut beretem" od naszej obecnej noclegowni, postanowiliśmy się tam wybrać. I muszę przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Zupełnie nie mogliśmy się zdecydować, którą knajpkę wybrać. Turecką, włoską, tajską, chińską, indyjską,  japońską, a może polską??? Kuchnie całego świata na przestrzeni kilku przecznic, coś niesamowitego!  Chyba z godzinę chodziliśmy od jednej do drugiej, studiując cierpliwie menu każdej. Tymczasem w brzuchu kiszki marsza coraz głośniej grały, więc ostatecznie padło na meksykańską restaurację. MMMMMMMM....niammmmm! Pysznościom nie było końca. Nie wymienię nazw potraw, ale były one niczym niebo dla podniebienia. Miód malinka i w ogóle! :)))) Na samą myśl nawet teraz leci mi  ślinka.  Prawdziwie meksykańskie potrawki, ze szczyptą pikanterii, z chrupiącymi nachos, sosem salso-podobnym, z papryczkami piri i jalapenos... wyśmienite! I do tego oczywiście DESPEADOS!! :) Piwko z dodatkiem tequili!

Po zgaszeniu głodu, jeszcze wieczorny spacer po uroczym Glebe. Zlokalizowane jest ono na lekkim wzgórzu względem centrum Sydney, w związku z czym wiele uliczek kończy niezwykły widok nocnego oświetlonego city. Migoczące miasto , które chyba nigdy nie śpi... 

Z zachodniego Glebe przejechaliśmy głównymi ulicami miasta, zatrzymaliśmy się na kilka chwil pod bajecznie oświetloną Operą, spod której widok rozpościerał się na masywny i mieniący się milionami światełek Harbour Bridge. A po drugiej stronie żarzący się różnymi odcieniami elektrycznego oświetlenia, szklany świat drapaczy chmur. Wokół tłumy ludzi, na ulicach i w restauracjach gwarno i duszno. Głośne rozmowy, dyskusje, śpiewy... Gdzieś przy barze ktoś próbuje sił w tanecznym kroku, śmiech, radość, beztroska lekkość bytu... trwająca zapewne do poranka, który to przynosi lekkie zawroty głowy... :)

Po godzinnym szwendaniu się po mieście wróciliśmy na nasz strych. Pomimo ciasnoty i duchoty, bardzo szybko usnęliśmy w objęciach Morfeusza.

Dobranoc.

PS. Zdjęcia prześlę o poranku.





No comments:

Post a Comment