Wednesday, March 3, 2010

Rejs po Whitsunday Islands czas zacząć! 13.02.2010

13 lutego 2010 - Deszczowy i mglisty sobotni poranek zapowiadał, że to nie będzie atrakcyjny dzień pod względem pogody. Na niebie gruba warstwa chmur, przez którą nie przedostają się żadne promienie słońca, lekki deszczyk i wiatr od morza. Bryza nie bardzo zachęcająca do rejsów po morzu i wyspach. Mimo wszystko zaopatrzyliśmy się w spora dawkę nadziei, spakowaliśmy niezbędne na wycieczkę rzeczy, czyli kostium kąpielowy, ręczniki, klapki, kremy do opalania (z filtrem 30!!! ) i dużo dobrego humoru i wyruszyliśmy w stronę portu Airlie Beach.
Tutaj na wstępie okazało się, że trasa naszego rejsu po wyspach Whitsunday uległa zmianie. W wyniku której zamiast zwiedzać Park Narodowy (lasy deszczowe) na Hook Island, czeka nas relaks i odpoczynek w kurorcie rekreacyjnym SPA na Daydream Island. Przyznam, że taki początek nie wróżył nic dobrego, wiec miny nam zrzedły ponownie. Jako że taką opcję wycieczki od razu odrzuciliśmy podczas rezerwacji, nie chcieliśmy marnować czasu na żadne SPA i baseny, woleliśmy poczuć australijską "dzicz" :) Jak się później okazało sprzyjająca gwiazda nad nami czuwała i ta zmiana przyniosła nam niesamowite przeżycia i była strzałem w dziesiątkę!

 Oto mapa naszego rejsu :)


Region The Whitsunday Coast, nazwany tak w 1770 r. przez brytyjskiego żeglarza Cook'a, jest największym skupiskiem przybrzeżnych wysp w Australii. Falujący lazur morza, kołysany Wielką Rafą Koralową, usiany wysepkami, będącymi w większości terenami parków narodowych, wraz z piaszczystymi plażami jest miejscem, w którym można całkowicie zapomnieć o szarej rzeczywistości dnia powszedniego. I delektować się niezapomnianymi widokami, turkusem wody i bajecznymi koralowcami, zielenią lasów deszczowych, błękitem nieba, odbijającego się w tafli morza, w którym miliony kolorowych rybek szusuje tuz pod powierzchnia (aż chciałoby się je chwycić :), odpoczywać pod palmami, smakować kąpieli słonecznych i po raz pierwszy w życiu zaszaleć i spróbować rożnych sportów wodnych!  A wszystko zwieńczyć pysznym owocowym posiłkiem i kolacją złożoną z najświeższych owoców morza! Czegoż chcieć więcej? 
Zdecydowana większość wysp Whitsunday dzięki statusowi parku pozostaje  niezamieszkana,  co sprawia, że można podziwiać ich bogactwo naturalne w najczystszej formie.  Spośród 74-ech, jedynie osiem wysp jest zamieszkałych, a 11 z nich to ośrodki rekreacyjne, oferujące asortyment zakwaterowania i najróżniejszych atrakcji. Pośród tych wysp do najbardziej znanych należą: Whitsunday, Hook, Hamilton, Hayman, Long i Daydream Islands. My mieliśmy okazję odwiedzić Whitehavem Beach na Whitsunday Island,  na Hook Island oglądaliśmy rafy koralowe, zaś Daydream Island ugościła nas kameralnym kurortem wypoczynkowym (basen, bar z pysznymi drinkami, palmy, wodne sporty i .. dzikie kangury!). 


Ale po kolei. Wróćmy do naszej opowieści.
Nie dowierzając jeszcze we własne szczęście (to uczucie, uwierzcie mi, towarzyszyło nam przez cały czas trwania tej australijskiej przygody) wdrapaliśmy się na pokład statku. Niewielka to była łódka, w związku z czym od razu, jak wypłynęliśmy z portu na szerokie wody Morza Koralowego, fale bujały nami niemiłosiernie. Kropliste samopoczucie w owym czasie przemilczę,...zdradzę tylko, że moja choroba morska miała pole do popisu. Dlatego też nie żałowałam sobie dodatkowej dawki leku na tę przypadłość.  Podczas gdy Maciek odpoczywał i smacznie chrapał pod pokładem,  a za jego przykładem kilku współpasażerów rejsu, ja kurczowo trzymałam się drążka próbując utrzymać równowagę i linię horyzontu w poziomie. Trudna to szkoła przetrwania, zwłaszcza gdy horyzont znika co chwila pod dziobem  statku :)  Powiedziałabym - mini wesołe miasteczko. Tak upłynęło pierwsze pół godziny na naszym rejsie marzeń...w szarówce poranka i z kołysaniem w głowie. Po raz kolejny przekonuje się, że żeglarz ze mnie żaden. Ale nie poddaje się. W końcu jestem po drugiej stronie świata!


Ku wielkiej radości całej załogi po godzinie drogi, kiedy linia stałego lądu australijskiego zniknęła z pola widzenia, zza chmur zaczęło wyłaniać się słonko i nasze wątpliwości i obawy co do powodzenia wyprawy, rozmywały się w przyjemnej morskiej bryzie! :)



Kiedy wypłynęliśmy na otwarte morze, na którego turkusie majaczył dookoła rój wysp i wysepek, wypogodziło się i słońce zaczęło królować na niebie. W takiej aurze przejmowanie się falami, czy chorobą morską odeszło w niepamięć. Usadowiliśmy się wygodnie na dziobie, żeby mieć lepsze (najlepsze) widoki i jednocześnie w celu opalenia i wygrzania bladego ciałka. Stojąc tak na samym przodzie łódki (jakkolwiek ona fachowo się nazywa :P) przypomniała mi się scena z Titanica :) i słynne okrzyki Leo i Kate: "I am king of the World!" oraz "I am flying!" :) Może i nasza łódka była nieco mniejsza od Titanic'a, ale patrząc tak przed siebie, kiedy pod Tobą jedynie woda umykająca w wielkim pędzie, naprawdę pojawia się uczucie bezmiaru i bycia ponad ziemią! Niczym lot tuż nad taflą wody. Zaczęłam zazdrościć ptakom tych lotniczych wrażeń! A i kołysanie przestało mi już przeszkadzać. :)


 

  
 


A łódka płynęła na przekór falom ku najpiękniejszej plaży Australii - Whiteheaven Beach.



To be continued.

No comments:

Post a Comment