Sunday, March 14, 2010

Daydream Island, 14.02.2010

Jakiś czas temu napisałam, że zmiana trasy naszego rejsu po Whitsunday Paradise okazała się strzałem w dziesiątkę. Zamiast australijskiego buszu popłynęliśmy na (zaledwie) dwie godziny na uroczą, malowniczą, malutką, całkowicie rekreacyjną wysepkę Daydream Island. Znajduje się na niej hotel z wszelkimi ekskluzywnymi tropikalnymi atrakcjami oraz dosyć kameralny park z basenem, sklepikami, knajpkami i punktami oferującymi zasmakowanie najróżniejszych sportów wodnych :).
Zanim tam dotrzemy kilka słów jeszcze o samym rejsie.

Po opuszczeniu raf koralowych na Hook Island, na pokładzie naszej łódki ugasiliśmy głód lunchem w prawdziwie szwedzkim wydaniu. Kilka smakowitych potraw z europejskiego repertuaru - włoskie makarony, kawałki kurczaka z warzywami, do tego kilka egzotycznych sałatek. Palce lizać! Sjesta poobiednia upłynęła oczywiście na leniuchowaniu na dziobie z wygrzewaniem ciałka i podziwianiem widoków włącznie. Snorklowanie i atrakcje ostatnich kilku godzin zmęczyły wszystkich uczestników podróży, dlatego odpoczynek na falach mijał pod znakiem smacznego drzemania. Dla mnie osobiście czas i miejsce były zbyt drogocenne na zapadanie w sen. Dlatego też łapałam wiatr w skrzydła i napełniałam wyobraźnię wszystkim dookoła. Oj, było czym napełniać!!!

Wczesnym popołudniem dobiliśmy do Daydream Island. Ponownie ujrzeliśmy piękne piaszczyste , gdzieniegdzie kamieniste wybrzeże z palmami zawieszonymi tuż nad wodą. 

Po kilkuminutowym spacerku wzdłuż wybrzeża oczom naszym ukazała się rajska oaza relaksu i odpoczynku. Błękitny basen otoczony dziką roślinnością, wokół niego leżaki i hawajski barek serwujący drinki. Od razu z niego skorzystałam i kieliszek z pyszną margeritą już był w moim posiadaniu :))) Teraz tylko leżakowanie i chwytanie promieni popołudniowego słonka. Powtórzę  się znów: bajeczne i beztroskie wakacje! 


Przyznam, że bardzo nam sie to miejsce spodobało! I chyba nie muszę tłumaczyć - dlaczego :) Zdjęcia wyjaśniają wszystko, aczkolwiek nie oddają całości klimatu wysepki. Nie czuć na nich zapachu ciepłego powietrza morskiego, lekko muskającej ciało bryzy i ogrzewającego, życiodajnego słońca, nie słychać śpiewu ptaków na drzewach i cykad wszędzie dookoła, nie widać maleńkich mrówek i różnych innych dziwnych zwierzątek. A co najważniejsze nie da się nimi opisać tego bardzo przyjemnego uczucia - nicnierobienia! :) I cieszenie się chwilą, tu i teraz!

Sobotni czas na Daydream Island minął bardzo szybko. Mieliśmy niecałe dwie godzinki na relaks. Ale obiecaliśmy sobie, że na drugi dzień, w walentynkową niedzielę przypłyniemy tu na cały dzień :) I tak tez zrobiliśmy! Najpierw czekał na nas wieczór w Airlie Beach. Czyli - kilka regionalnych piwek w tutejszym barze, smaczna kolacja składająca się z najróżniejszych i najświeższych owoców morza oraz steków z Kangura. Esencja australijskiej kuchni.
W niedzielny poranek stawiliśmy się w porcie na pierwszy rejs na wyspę Daydream i zostawiwszy bagaże w portowym biurze podróży, z dobrym humorem i zaopatrzeni w kostiumy i ręczniki zawitaliśmy ponownie do naszego małego raju, z dala od lądu, na którym zostały wszelkie problemy i pamięć o codzienności. 

Podczas całodziennego pobytu na Daydream Island doświadczyliśmy kilku miłych niespodzianek i niezapomnianych przeżyć. Na początku zaskoczył nas mały dziki kangur, który wybiegł na naszą drogę z gęstwin leśnych. Był szybki jak błyskawica, więc o sfotografowaniu go nie było mowy. Musicie uwierzyć mi na słowo. Kolejne spotkania z dzikimi kangurami miały miejsce na plaży w tzw. zagajniku zakochanych :) Nie wiem, skąd ta nazwa, w każdym razie tam było miejsce do snorklowania i podziwiania koralowców. Ponownie zasmakowaliśmy tej przyjemności, zauroczeni  rafami dzień wcześniej. Podczas ubierania się w nurkowy strój, tuż obok wylegiwał się mały i uroczy wallaby. 
 Drugi zaś kicał tuż tuż obok. I wyglądał na zupełnie oswojonego z towarzystwem ludzi.


Kiedy doczłapaliśmy się do basenowego kurortu, poranne słonko schowało się za chmurami, z których lekki deszczyk pokropywał co jakiś czas... A ponieważ byliśmy jednymi z pierwszych gości, godzina była wczesna, bar i sklepiki zamknięte, w związku z tym przeszliśmy się po kurorcie w poszukiwaniu innych atrakcji. I znaleźliśmy je bardzo szybko! W takim miejscu, jak to, nudzenie się jest wręcz niemożliwe. Na początek postanowiliśmy zabawić się na motorach wodnych! Niestety  zrobienie zdjęć było niemożliwe. Szaleliśmy na wodzie w tym samym czasie, wiec nie miał kto tego uwiecznić. Jedyny dowód jaki mam, to zdjęcie tuż po owym szaleństwie!

Zabawa pierwsza klasa! Na początku troszkę się bałam, jak to ja już mam. Motorki miały tylko przycisk gazu!!! Hamulce, jak się okazało były zupełnie niepotrzebne. Po puszczeniu gazu motor momentalnie zwalnia i wręcz zatrzymuje się. Opór wody robi swoje. Zaś jak już dociśniesz gaz, to wtedy dopiero czujesz wiatr we włosach i podwyższony poziom adrenaliny we krwi! Jak dla mnie rewelacja! Mimo iż szalałam o wiele mniej niż Matt. On tylko przemykał przede mną i kreślił ostre ślady z piany na wodzie!

Po tym wodnym sporcie chwila odpoczynku na basenie. Tym razem wybraliśmy się na drugi koniec wyspy. W okolice hotelu. Ta część był już bardziej zaludniona i mniej kameralna. Ale... bar zlokalizowany był w basenie, co oznaczało, że można było nie wychodząc z wody zaopatrywać się droga kupna we wszelkie wymyślne i kolorowe drinki :) Bardzo wygodna sprawa. Miałam tylko obawy do kwestii przemoknięcia pieniędzy. Okazało się to zbyteczną troską. Pieniądzom australijskim nie szkodzi woda :) Są prawie gumowe. 


Z drinkami w rękach znów relaksowaliśmy się podczas słonecznych kąpieli! Także tutaj dało się spotkać dzikie Water Dragony i Ibisy :) O mówkach już nie będę wspominać. One są po prostu wszędzie. Ale można się do nich przyzwyczaić.

Nie udało nam się wypróbować nurkowania w rafie koralowej. Ponownie wybraliśmy snorklowanie. Wypożyczyliśmy sprzęt i hulaj dusza! A raczej może - hulaj płetwa!



Zaraz za sobą mieliśmy otwarte morze, co oznaczało wszelkie morskie niebezpieczeństwa.  Przed oparzeniami płaszczek i meduz chronić nas miał ów piankowy strój, ale od rekinów nie było raczej żadnej ochrony... Tylko przez chwilę zastanowiłam się, co by było gdyby pojawiła się tam płetwa rekina. Co w tych rejonach świata było całkiem prawdopodobne. Ale trwało to naprawdę zaledwie chwilę. Chyba lepiej o tym nie myśleć. Bajeczne widoki pod woda, malownicze rafy i kolorowe rybki odwracają uwagę od wszelkich leków. Mówi się: trudno! Bez ryzyka nie byłoby tak fajnie :)

Po całodniowym pobycie na Wyspie nadszedł czas na pożegnanie. Z Wyspą i z całym Whitsunday Paradise. Dosyć trudna to sprawa, ale...konieczna. Zatem kilka kroplistych skoków, ostatnich ujęć i już mkniemy po morzu w stronę kontynentu. A za nami zostają białe ślady na wodzie...






Przygoda na Whitsunday zostanie w naszej pamięci na długo. Błękitne Morze, piękne rafy, bajeczne widoki, piaszczyste plaże... słońce gorące i wiatr orzeźwiający. W pośród tego kangury, krokodyle, jaszczurki, mnóstwo mrówek. Pora deszczowa okazała się niegroźna i tak jak obiecał nam nasz pierwszy przewodnik po Whitsunday Coast - było fantastycznie! Inaczej być nie mogło! 

Ps. Podczas lotu powrotnego do Brisbane, podczas kiedy Maciek sobie smacznie spał, miałam okazję podziwiać przez okna naszego samolotu burzę z prawdziwie przerażającymi piorunami! Nigdy wczesniej nie widzialam tego zjawiska z takiej perspektywy :) Dziwne uczucie - fascynacja, zaskoczenie połączone z lekkimi obawami... co by było gdyby... Na szczęście trasa naszego lotu prowadziła z dala od burzowych chmur. Wylądowaliśmy  bezpiecznie w Brisbane po dwóch godzinach całkiem spokojnego lotu. 

1 comment: