Monday, February 22, 2010

Tropikalne Brisbane i szaszłyki z kangura, 8.02.2010

Zanim zacznę opowieść o kolejnym punkcie naszej wycieczki, wyobraźcie sobie proszę temperaturę sięgającą ponad 30 stopni i wilgotność powietrza prawie 80 %. Prawdziwy żar tropików, nieprawdaż?! Tak właśnie jest w Brisbane i okolicach. Panuje tu klimat subtropikalny z gorącymi, wilgotnymi latami i ciepłymi, łagodnymi zimami. O ile latem temperatura wzrasta ponad 30 stopni, w zimie spada do ok. 20 :) W Irlandii taka zima to prawdziwe upalne lato!! :) Zaś w Brissie rządzi dużo słońca, gorąca, egzotycznych kwiatów i drewnianych domów "na palach"! Im głębiej w ląd, tym wilgotność jest mniejsza. Ale to właśnie dzięki niej i królującemu tutaj przez całe dnie słońcu, roślinność jest niesamowicie bujna, zielona i egzotyczna! Przekonaliśmy się o tym w lasach deszczowych, w parku zoologicznym Lone Pine Koala Sanctuary, ale nie sposób nie zauważyć tego także na przedmieściach miasta. Potwierdza to moją opinię, że całe wschodnie wybrzeże Australii to swoisty ogród botaniczny.

W gęstwinie drzew mieszkają miliony przeróżnych ptaków, cykad, possumów i innych zwierzątek, które budziły nas ferią odgłosów każdego ranka. Zaś pewnego dnia, wracając wieczorem z miasta, na niskim ogrodzeniu tuż przy ulicy siedziała sobie sowa. Była chyba nie mniej zdziwiona naszą obecnością niż my jej :) Podczas grillowania na tarasie trzeba niestety opędzać się od komarów (o których istnieniu już prawie zupełnie zapomniałam) oraz wszechobecnych mrówek! brr.. A skoro już wspomniałam o grillowaniu, pochwalę się, że mieliśmy okazje spróbować szaszłyków z mięsa kangurzego. I były całkiem smaczne! Smakiem przypominały naszą dziczyznę, ale bardziej delikatne i bez jakiegoś wyraźnego zapachu. Oprócz kangurów zasmakowaliśmy grillowanych warzywek, kurczaków i krewetek. Mjiami!!! Niestety krokodyla nie udało nam się złowić :)

Tymczasem wróćmy do refleksji na temat Brisbane i życia w Queensland. Gwoli wyjaśnienia - Brisbane jest stolicą stanu Queensland, obejmującego północno-wschodnią Australię. Potocznie mówi się o nim - słoneczny stan. Opis ten pojawia się nawet na rejestracjach samochodowych :)

Samo miasto jest bardzo rozległe i przebycie go wzdłuż lub wszerz zajęło by pewnie ponad godzinę, jeśli nie więcej. Główne centrum kształtują wysokie biurowce i drapacze chmur. Troszkę mniejsze niż w Sydney, ale nadal robiące ogromne wrażenie. Pomiędzy nimi gdzieniegdzie jakaś starsza zabudowa, kościołki, urzędy, hoteliki z początków XX wieku. 

 
 
  
  
  
 
 
 
  
 

Zaś na przedmieściach typowym budynkiem mieszkalnym jest jednopiętrowy, drewniany domek zbudowany "na palach". Wyglądają one mniej więcej tak:

 
  
  
 

Urocze domki, o lekkiej konstrukcji, w otoczeniu tropikalnych drzew i krzewów. W rożnych pastelowych kolorach, większe i mniejsze, ale wszystkie bardzo charakterystyczne i jakże rożne od tego, co widzieliśmy w Sydney. Zupełnie inny styl budowania. Domyślam się, że bardziej odpowiednie na panujący tutaj upalny klimat. I przyznam się, ze dokładnie tak sobie wyobrażałam australijskie życie na przedmieściach! Gdzieniegdzie pojawiają się jakieś apartamentowce, ale reszta to domy z ogrodami, balkonami, tarasami i co rusz basenami. Na "osiedlu", gdzie mieszkają Monika i Lukasz tez jest publiczny basenik dla mieszkańców. Nie omieszkaliśmy z Mackiem skorzystać z niego podczas przygotowań do "snorkeling-owania" :) I oczywiście troszkę poopalania i wygrzania ciałka.


Czas na kilka słów o historii miasta. Brisbane założone zostało w 1824 r. jako kolonia karna (Redcliffe Point nad Zatoką Moreton). Co ciekawe, większość australijskich miast ma swój początek właśnie w takich koloniach i obozach karnych. Brytyjczycy zsyłali tutaj więźniów, aby odsiadywali wyroki z dala od społeczeństwa. Oprócz przestępców wysyłani tutaj byli także strażnicy, aby pilnować porządku. W miarę upływu czasu osiedlali się na stałe w krainie Oz, sprowadzając całe rodziny, rozbudowując tkankę miejską i wzbogacając ją o wszelkie potrzebne elementy usługowe, edukacyjne, transportowe, etc. I tak rodziły się australijskie wsie i miasta. Potem kolonie karne zostały zamknięte, zlikwidowane, a osadnicy pozostali. Stąd mówi się, że dzisiejsi Australijczycy, poza rodzimymi Aborygenami, to potomkowie albo "więźniów" albo "klawiszy". Ciekawa perspektywa :)
 
Brisbane położone jest malowniczo wzdłuż rzeki Brisbane, od której miasto wzięło swoja nazwę. Wije się niczym wąż pomiędzy budynkami, parkami... dzieląc miasto na kilka części. Wbrew pozorom bardzo ułatwia to komunikację, gdyż po rzece kursują tramwaje wodne, tzw. city caty :) W związku z tym, że zatoka i morze są dosyć daleko od centrum miasta, tuż nad rzeką został zaaranżowany całkiem spory park wodny, w którym można odpocząć i poopalać się na piaszczystej (sztucznej niestety) plaży, pochlapać w błękitnym basenie, zrelaksować w cieniu palm, pospacerować kwiecistymi tarasami i alejami oraz poczuć na sobie wzrok ibisów pożerających wzrokiem nasz lunch! :)

 
  
  
  
  
 

Na koniec wspomnę jeszcze tylko, że w okolicy Brisbane znajdują się dwa najbardziej znane wybrzeża Australii, znane jako raj dla surferów. Jest to Gold Coast i Sunshine Coast. O ile Brisbane zasłonięte jest zatoką i dwiema wyspami od pełnego Oceanu, o tyle obydwa wybrzeża, jedno na południu, drugie na północy od miasta, są bezpośrednio wystawione na działanie morskich fal.  Nie dziwi więc fakt, że w sezonie może to być prawdziwy "surfers' paradise". Niestety nie udało nam się na nie dotrzeć. Pozostawmy to na następną wizytę w krainie Oz.

My tymczasem wybraliśmy się w bardziej kameralne miejsce - uroczy, malowniczy port Manly, z tysiącem przycumowanych do pomostów żaglówek. Idealna sceneria do romantycznych zdjęć w zachodzącym słońcu :)
  
  
  
  
  

 

Tutaj także znaleźliśmy irlandzki pub! :)

 
A na obiad jedliśmy pyszne rybki.
I w zapadających tutaj dosyć wcześnie, bo ok. 7:30, ciemnościach wróciliśmy do domu. Aby przygotować się na weekendową wyprawę na Whitsunday.

No comments:

Post a Comment