Wednesday, February 3, 2010

Sydney - top atractions, 1.02.2010

Pierwszy dzień w Sydney należał do tzw. top attractions. Po odnalezieniu naszej noclegowni, rozpakowaliśmy manatki, skosztowaliśmy kojącej kąpieli i po chwili odpoczynku wyruszyliśmy na podbój miasta. Oto nasze pierwsze wrażenia.

Na przedmieściach miasta przeważa niska zabudowa, a prawie wszystkie domy udekorowane są koronkowymi balkonami i tarasami (zdjęcia wkrótce). Wszędzie królują palmy, paprocie, liany, araukarie i bambusy. Spośród liści dochodzą skrzeczenia papug i prawdziwe ferie różnych odgłosów natury. Im bliżej centrum tym więcej knajpek, więcej ludzi i jakby duszniej.

Korzystając z kolejki podziemnej, która ku naszemu zdziwieniu ma dwa piętra w każdym wagonie, w przeciągu kilkunastu minut dotarliśmy do centrum miasta (CITY). Wrażenie było piorunujące - ogromne, przytłaczające swą skalą i masywnością, nieskończenie prawie wysokie drapacze chmur. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego! Ich dosyć gęste rozlokowanie w siatce ulic sprawia, że wytwarzają korytarze powietrzne, w których hula silny wiatr. Spódniczki fruwają, koszule się nadymają, ale nikt nie przejmuje się takimi drobnostkami. Budynki przybierają różne style, formy, kształty – od prostych pudełek z oknami ku fantazyjnym formom architektonicznym. Kiedy tak na nie patrzę, z głową zadartą do góry, odnoszę wrażenie, że stoczyła się tutaj kiedyś wielka architektoniczna batalia. Brali w niej udział artyści z różnych stron świata, każdy wniósł jakiś inny specyficzny element, różniący go od współzawodników. Mimo tego architektonicznego "misz-maszu" całość współgra ze sobą i stanowi pełen podziwu układ form, strzelistych pionów i łagodzących poziomów. Każdy prawie budynek wieńczy autograf: Marriott, Sheraton, PricewaterhouseCoopers, Intercontinental.... itd.
U stóp niektórych wieżowców ostały się ślady historii i pierwszych lat istnienia miasta – podobne jak na przedmieściach – jednopiętrowe domki, których balkonowe balustrady zdobią koronkowe wzory. Gdzieniegdzie, niespodziewanie, jakby z innej epoki, wyłania się np. wieża zegarowa...
Kontrast architektoniczny uderza i zachwyca jednocześnie.
Jeśli ktoś ma jakieś uwagi do palmy warszawskiej, która zdobi Rondo de Gaulle'a, to powiem, że tutaj takich palm są tysiące! Wyłaniają się na drogach, skrzyżowaniach, placach i jeszcze bardziej podkreślają strzelistość tego miejsca.
Z zadartą głową, ustami otwartymi z wrażenia podążaliśmy w kierunku zatoki Port Jackson. Czułam się troszkę jak mrówka w krainie wielkoludów.
Po przedarciu się przez las wieżowców, skosztowaniu małej czarnej espresso, oczom naszym ukazała się zatoka, a wraz z nią słynna Sydney Opera House i Harbour Bridge.
Musze przyznać, że z takimi perełkami i ikonami spraw jest dosyć dziwna. Mam wrażenie, że te widoki doskonale znam. Cały świat je zna, można je zobaczyć nie wychodząc z domu. Ze wszystkich stron, z różnych perspektyw. W związku z tym uczucie zachwytu jest jakby mniejsze. Pojawia się na szczęście świadomość, że jestem tu i teraz, po drugiej stronie świata, tuz obok jednej z australijskich ikon. Widzę to miejsce osadzone w krajobrazie miasta, z szerszą niż dotąd perspektywą, na własne oczy. I napatrzyć się nie mogę. Zaczynam zachowywać się jak typowy turysta (może troszkę też jak Japończyk...ugh...) i trzaskam zdjęcie za zdjęciem. Tak, siak, owak. Prawdziwe szaleństwo.
Jedno ciekawe spostrzeżenie, świadczące o przewadze oglądania takich miejsc na własne oczy - dach opery wcale nie jest biały (jakim zwykł być na niezliczonych reprodukcjach), ale ecru. I nie jest gładki, ale wręcz chropowaty, dzięki czemu w specyficzny sposób odbija słońce. Nie lśni, nie razi, ale łagodnie odbija promienie.
Po obejściu dookoła opery wybraliśmy się na rejs statkiem po zatoce.
Sam most jest zaiste ogromny. Z dwiema dumnie powiewającymi australijskimi flagami na szczycie. Nie wiem, czy uda nam się na niego wdrapać, póki co pozostaje nam podziwiać go z żabiej perspektywy.
Rejs zakończyliśmy po drugiej stronie miasta, w Zatoce Darling. Kolejne top atrakcje w postaci akwarium, kolejki monorail przemieszczającej się ponad ulicami miasta – zaliczone.
O godz. 16 dopadł nas jet lag. Prawie nieprzytomni doczłapaliśmy się do domu. Dodam jeszcze, że dopiero zobaczywszy tutejsze drzewa (nie palmy bynajmniej), z dziwnymi, kilkuelementowymi konarami, rozległymi, długimi i masywnymi gałęziami, owinięte pnączami i lianami, poczułam, że jestem w Australii.
Jak na pierwszy dzień, to według mnie dość dużo atrakcji! Wkrótce opowieści i zdjęcia z Parku Olimpijskiego i Blue Mountains.
Ps. Więcej zdjęć wrzucę już niebawem do albumu online.

8 comments:

  1. my się nie zdrcydowaliśmy na wejście na most, a główną tego przyczyną było to, że...nie pozwalają zabierać swoich aparatów fotograficznych "ze względów bezpieczeństwa" (czytaj: my Ci pstrykniemy kilka fotek jak stoisz na górze, a Ty nam za to dodatkowo słono zapłacisz). Trochę żałuję, bo wyprawa jest ponoć niesamowita :) i bardzo żałuję, że nie weszliśmy do oceanarium...cóż, w 1 dzień nie da się zobaczyć wszystkiego. Powiedzcie, czy cały czas budynki użyteczności publicznej w centrum są po zmroku gfantazyjnie i kolorowo oświetlane? Czy przez paskudny jet lag nie doczekaliscie jeszcze do na tyle późnej pory żeby to sprawdzić?

    ReplyDelete
  2. ech...jet lag zostal dzisiaj dopiero pokonany. Do tej pory nie bylo szans na wyjście wieczorne gdziekolwiek, bo mocno sobie w porach wieczornych spaliśmy :)) Dziś już czuję się ok, pomimo, że tutaj dochodzi własnie 20 :) Moze za dwa tygodnie, jak tu jeszcze wrócimy dzień przed odlotem, uda sie zobaczyc wieczorne Sydney. A pamiętasz, które to dokładnie budynki były?

    ReplyDelete
  3. w centrum było ich naprawdę dużo, m.in. biblioteka narodowa, wszelkie muzea i budynki rzadowe (z tego co pamiętam to jakiś dom posła czy coś w tym stylu), z ciekawszych rzeczy to m.in. jedna z bocznych naw katedry była też tak podświetlona...generalnie nie do przeoczenia. Ale wydaje mi się że to była jakaś czasowa akcja. Gdzie ruszacie teraz?

    ReplyDelete
  4. Oooo, to jednak było bardzo krótkie show, trwało raptem 12 dni, właśnie znalazłam wzmiankę o tym:

    Macquarie Night Lights

    26 November - 25 December 2009

    7 days a week from 8:30pm - 01:00am

    Brought to you by the NSW Government

    Take a stroll down Macquarie Street to see the exquisite projections illuminating Sydney's oldest and most cherished buildings. The Conservatorium of Music, Hyde Park Barracks, St James Church, St Mary’s Cathedral and The Mint will be colourfully decorated from 8:30pm each night starting on Thursday 26 November until Christmas Day.

    a jesli chcesz popatrzeć jak to wyglądało to tu są zdjęcia (co prawda z 2008 r):

    http://www.cityofsydney.nsw.gov.au/christmas/Gallery/Projections.asp

    ReplyDelete
  5. A dach jest chropowaty i ecru, bo jest zrobiony z "jedynych na swiecie samoczyszczących się płytek zrobionych w Szwecji" jak nam powiedziano podczas operowego touru :)))

    ReplyDelete
  6. Tak sobie myślę - że tez im się opłacało sprowadzać je aż ze Szwecji :))) haha

    ReplyDelete
  7. Opłacało się sprowadzać (jest ich ponad 1 mln) ponieważ NIGDY dotychczas nie musieli ich myć - deszcz załatwia sprawę.
    Dzięki temu Opera zawsze wygląda ładnie i czysto. A nikt inny takich płytek wtedy nie robił - i to była jedyna opcja.
    Tanie zapewne nie były...

    ReplyDelete